Jak reżyser horrorów i włochate stopy zmieniły kino.
Będąc dzieciakiem, trafiłem na trylogię Władca Pierścieni w bibliotece, z której jako mały nerd korzystałem dość intensywnie. Szczęśliwie, nie był to przekład Jerzego Łozińskiego – z tym spotkałem się dopiero później. Wtedy Bilbo Bagosz z Bagoszna i Obieżyświat mnie po prostu odrzucali, dzisiaj potrafię docenić odważną, choć nie zawsze trafioną inwencję tłumacza. Świat Tolkiena od razu mnie zachwycił i trylogię czytałem dość regularnie, wielokrotnie przeżywając przygody Froda i spółki. Kiedy pojawiły się wieści o filmie – spotkałem się z nimi w Magii i mieczu albo innym nerdowskim piśmie – nie posiadałem się z radości, a wyprawa do kina była prawdziwym świętem. Od tamtej pory Drużynę pierścienia Petera Jacksona widziałem wiele razy. Właśnie obchodzimy dwudziestolecie światowej premiery filmu (polska odbyła się w lutym 2002) i to dobry moment, żeby wrócić do tego monumentalnego dzieła i zastanowić się, jakie piętno odcisnęło na branży filmowej.
Zacznijmy od tego, że Drużyna Pierścienia to po prostu świetny film. Abstrahując od kwestii adaptacji, porzucając kontekst całej trylogii, jako osobna historia broni się kapitalnie. Klimat filmu – raczej mroczny i smutny, z przygodowym charakterem wynurzającym się miejscami – jest zbudowany mistrzowsko. Jackson cieszył się dość dużą swobodą kiedy go kręcił, drastyczne ingerencje studia pojawią się dopiero przy okazji Dwóch Wież. Tak, surfowanie na tarczach w trakcie bitwy o Helmowy Jar to pomysł studia, co w sumie dziwnym nie jest. Ale przy Drużynie Pierścienia mamy do czynienia z dziełem najbardziej spójnym artystycznie z całej trylogii i bodaj najlepszym filmem fantasy w dziejach. Jasne, konkurencja nie jest duża, ale Jackson użył całego talentu i wyczucia wobec materiału źródłowego, żeby stworzyć coś ponadczasowego. Rozsądne cięcia niektórych części książki (jak np. segmentu Toma Bombadila) mogły zdenerwować część fandomu, ale dla efektu końcowego miało to zbawienne skutki. Zresztą do czego prowadzi brak umiaru można zobaczyć we wszystkich trzech, mocno niepotrzebnych i rozbuchanych do granic możliwości Hobbitach. Prawie stumilionowy budżet został wydany perfekcyjnie. Muzyka Howarda Shore’a operuje w znajomych rejestrach, ale pasuje tu jak ulał, do tego przynosząc kilka naprawdę klasycznych motywów. Trudno mieć uwagi do castingu, bo do dzisiaj momentalnie kojarzymy część obsady właśnie z Władcą Pierścieni. Nowa Zelandia niemal naturalnie stała się Śródziemiem, a efekty specjalne robią wrażenie do dzisiaj. Coś, co miało być niemożliwe do przełożenia na duży ekran (a przynajmniej nie w formie innej, niż animowana, jak w przypadku adaptacji Ralpha Bakshiego), zmaterializowało się w pełni i bardzo wiernie.
Sukces Władcy Pierścieni otworzył nową erę w mainstreamowym kinie. Combo w postaci tego filmu, Matrixa i prequeli Gwiezdnych Wojen przechyliło blockbusterową szalę z kina akcji na stronę bardziej fantastyczną. Gdyby nie fantastyczne wzmożenie z przełomu wieków, kinowe uniwersum Marvela byłoby raczej niemożliwe. Oczywiście, można mieć sporo uwag co takiego stanu rzeczy, ale nie da się ukryć, że Władca Pierścieni pokazał studiom, że tworzenie fantastyki nie tylko ma sens, ale potrafi być również bardzo lukratywne. To były czasy, kiedy znaczenie krytyki filmowej było o wiele większe, niż dzisiaj, a ta z reguły krzywo patrzyła na science fiction i fantasy. Nie tym razem – dzieło Jacksona zebrało świetne recenzje. Branża również doceniła pierwszy etap wyprawy Froda: film był nominowany do Oscarów w trzynastu kategoriach, a statuetki zebrał w czterech (Howard Shore za muzykę, Andrew Lesnie za zdjęcia, Jim Rygiel, Randall William Cook, Richard Taylor i Mark Stetson za efekty specjalne, oraz Peter Owen i Richard Taylor za makeup). Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia był sukcesem na każdym polu, co napompowało wartość studia New Line Cinema, które kilka lat później zostało wykupione przez Warner Bros. Efekty tego sukcesu widzimy do dzisiaj: w fantazyjnych blockbusterach, w manii adaptowania wszystkiego, co się da na duży ekran, w absurdalnych budżetach rzucanych na efekty specjalne, które mają sprzedać film. Proces, który zaczął się od Dnia Niepodległości, znalazł swoje szczytowe potwierdzenie we Władcy Pierścieni. Blockbustery od tamtej pory są ogromne, często osadzone w fantastycznych światach, oparte w dużej mierze na wizualnym spektaklu. Trudno za to winić Jacksona i spółkę, bo jego adaptacja to dzieło miłości i wyjątkowego zrozumienia materiału źródłowego. Ale marvelowskie zmęczenie materiału to echo tolkienowskiego szaleństwa sprzed dwóch dekad. Niemniej jednak, Drużyna Pierścienia do dzisiaj pozostaje najlepszym filmem fantasy w historii. Kolejne części, choć naprawdę udane, były wyraźnie gorszymi propozycjami. Swoje parszywe palce coraz bardziej wciskało studio, które chciało przygody i spektaklu, a nie ciemniejszych tonów, których jest w Drużynie naprawdę sporo. Tak czy owak, dla wielu ludzi oglądanie trylogii Petera Jacksona stało się regularną tradycją. Co i wam polecamy, choćby po to, żeby wrócić myślami dwadzieścia lat wcześniej, do mniej szalonych czasów.