Już za chwilę rozpoczynamy tydzień występów, dyskusji i kreatywnej eksplozji.

Unsound to jedna z najbardziej poważanych imprez w świecie muzyki eksperymentalnej. Odbywający się co roku, tygodniowy festiwal (w tym roku to 9–16 października) słynie z niekonwencjonalnych rozwiązań kuratorskich i repertuaru obfitującego w oryginalne oraz zwiastujące nowe muzyczne kierunki występy. W tym roku w myśl motywu przewodniego bubbles organizatorzy przyglądają się bańkom. Nie tylko tym informacyjnym, gatunkowym i społeczno-politycznym, bo i jubileuszowym bąbelkom obecnym są ze względu na 20. edycję Unsoundu. Z tej okazji porozmawialiśmy z dyrektorem artystycznym festiwalu Matem Schulzem, dzięki któremu w Krakowie w 2003 roku powstał Unsound.

Hanna Szkarłat: Jak to się stało, że Unsound powstał akurat w Polsce?

Mat Schulz: Mieszkałem tu i pracowałem jako powieściopisarz. Z moim współlokatorem ze Stanów łączyła nas miłość do muzyki, zwłaszcza takiej, która przekraczała granice. Teraz może trudno w to uwierzyć, ale wtedy w Europie, a co dopiero w Polsce, nie było wielu festiwali podobnych do Unsoundu. Czuliśmy, że jest przestrzeń, aby coś tu stworzyć, lokalnych polskich artystów i artystki umieścić obok twórców z USA, Niemiec, UK czy jakiegokolwiek innego miejsca na świecie. Mieliśmy spore ambicje, niestety ograniczone budżetem, więc ostatecznie wyszło z tego bardzo lokalne wydarzenie. Do historii przeszła już sytuacja, gdy zostaliśmy wyrzuceni z klubu o drugiej nocy, bo właścicielom nie spodobała się muzyka. Pod względem finansowym to była katastrofa, ale jakoś udało nam się rozwinąć. Powstała bazowa, luźna grupa organizatorów. Druga edycja już w dużej mierze koncentrowała się na artystach z Ukrainy, a także na twórcach z Polski i Zachodu, ale wciąż była lokalna.

A jak Kraków oraz w ogóle Polska zmieniły się od tego czasu?

Polska była wtedy bardziej odizolowana, a Kraków surowszy, mniej rozwinięty. Unsound wyrósł z tamtych czasów, jego tożsamość wpisana była w okres gwałtownych przemian.

Zaczynając, planowaliście, że Unsound będzie miał kiedyś 20. edycję? Jak zmienił się festiwal przez te dwie dekady?

Po tej pierwszej edycji nie myślałem nawet o drugiej, a co dopiero o dwudziestej! Oczywiście dużo się zmieniło, to przecież wystarczająco dużo czasu, by dorosło nowe pokolenie czy pojawiły się nowe gatunki muzyczne, wyszły z mody i powróciły. Chociaż skala jest większa, pod pewnymi względami misja pozostaje taka sama: DNA Unsoundu jest osadzone w idei DIY i poczuciu wspólnoty, która powstała wokół festiwalu. Postrzegamy go jako platformę dla nowej twórczości oraz okazję, by rzucić światło na nowych, dopiero wschodzących artystów i artystki.

Program jest coraz bardziej inkluzywny pod względem płci czy różnorodności etnicznej i rasy, obecnie zróżnicowanie geograficzne jest również ważnym elementem dyskusji. To skłania nas kuratorów do większej kreatywności i głębszych poszukiwań, choć dla nas ważne jest też, gdzie i w jaki sposób angażujemy artystów. Zabookowanie lokalnego DJ-a na wczesną godzinę nie jest równorzędne ze wspieraniem i umieszczeniem polskiego artysty, który rozwija nowy ambitny projekt z pogranicza w Filharmonii. To nie tylko liczby, to kwestia rozlokowania zasobów i ludzi w programie.

Skąd pomysł, by każdą edycję tworzyć wokół motywu?

Pierwszy motyw przewodni mieliśmy w 2010 roku, był to „Horror – przyjemność strachu i niepokoju”. Wtedy też po raz pierwszy na plakacie nie pojawił się line-up. Pozwoliło nam to myśleć o festiwalu jako o dziele samym w sobie, o dziele sztuki, od koncepcji po projekt i realizację, i co roku komunikować go światu jako coś świeżego.

Bubbles – tak brzmi tegoroczny temat przewodni. To dość abstrakcyjny pomysł, bo może odnosić się zarówno do szampańskich bąbelków (w końcu to jubileuszowa edycja!), jak i do baniek społecznych czy informacyjnych. A może w bubbles chodzi o to, że festiwalowe bąbelki bulgoczą w różnych miejscach Krakowa?

Tegoroczny temat jest zdecydowanie jednym z naszych bardziej abstrakcyjnych i zabawnych, co wydaje się pasować do 20. edycji. Słowo bubbles można interpretować na różne sposoby, od baniek środowiskowych po bańki spekulacyjne, gatunkowe i społeczno-polityczne. Sam Unsound zawsze był rodzajem amorficznej bańki, unoszącej się nie tylko nad miastem, ale po całym świecie – od Kijowa i Mińska po Nowy Jork, Londyn, Toronto i Adelaide. To nigdy nie była próba stworzenia franczyzy, raczej zmiana miejsca na różne sposoby i z różnych powodów.

No właśnie, Unsound to znacznie więcej niż zwykły festiwal muzyczny. To wydarzenie kulturalne i towarzyskie, które dotyka naprawdę rozmaitych sfer życia. Jak sam wspomniałeś, mieliście po drodze tak wiele różnych projektów, dzięki którym Unsound osiągnął dziś taką formę, a nie inną. Czy jest jakieś konkretne wydarzenie z przeszłości, które w zapadło ci w pamięć?

Jest tak wiele pamiętnych pokazów i koncertów, że nie potrafię wymienić tylko jednego. Wiele z nich jest też związanych z projektami, które pomogliśmy opracować lub zlecić, jak pokaz Jlin z tancerzami ze Studio Wayne McGregor. SOPHIE na Unsoundzie w Nowym Jorku w 2019 również zapadła w pamięć – zagrała niesamowity set. Mógłbym tak wymieniać i wymieniać…

Unsound to festiwal nie tylko edukujący muzycznie, ale też społecznie. Szerzący wartości równościowe, zabierający głos w ważnych kwestiach, zaangażowany w promocję sceny reprezentowanej przez osoby LGBTQIA, wspierający ruch Black Lives Matter. Dlaczego jako festiwal, wydarzenie kulturalne, uważacie, że zajmowanie stanowiska w kwestiach społecznych jest ważne?

Polska potrafi być bardzo monokulturowym społeczeństwem, o wiele bardziej niż Sydney, gdzie mieszkałem przed przyjazdem do Krakowa. Być może w pewnym sensie Unsound jest bańką tolerancji i otwartości, ale to dla nas ważne, by okazywać wsparcie, a gdy jest taka potrzeba również zająć stanowisko w kwestii zmarginalizowanych społeczności, które są częścią festiwalu – artystów, zespołu, publiczności. Wydarzenia kulturalne, takie jak Unsound, mają wpływ i w pewien sposób pomagają tworzyć wartości.

To pierwszy raz, kiedy Unsound powraca po pandemii w swojej pełnej formie i miejmy nadzieję, że chwale. Co covid zmienił w waszym myśleniu o przyszłości festiwalu?

Przyszłość świata i gospodarki jest teraz niepewna. Nie tylko z powodu pandemii, ale także rosyjskiej inwazji na Ukrainę, coraz bardziej kruchych więzi globalnych i zmian klimatycznych. Wpływy są ogromne i widać je wszędzie. To oczywiście sprawia, że organizacja festiwalu jest trudniejsza niż kiedykolwiek wcześniej i trudniej nam też myśleć o przyszłości. Jednak cały czas o niej rozmawiamy i szukamy ścieżek rozwoju.

A zdradzisz, o jakie ścieżki może chodzić?

Na tę chwilę po prostu staramy się przebrnąć przez tegoroczną edycję (śmiech). W tym roku mamy jeszcze kilka wydarzeń w Nowym Jorku, natomiast jeśli chodzi o Unsound Kraków, to tak jak wspominałem, myślimy o sposobach przystosowania się i reagowania na niestabilność. Zastanawiamy się też, jak zaistnieć w mieście, które jest znacznie bardziej rozwinięte i zgentryfikowane niż w 2003 roku. Pracujemy nad kreatywnymi odpowiedziami na te problemy.

Jak już mówiłeś, traktujecie Unsound jako platformę, dzięki której możecie zaprezentować nowych artystów i artystki, nowe gatunki i podgatunki muzyki. Ponoć jesteśmy teraz w post-genre era, gatunki mieszają się do tego stopnia, że ciężko je wyodrębniać. Co ty na to?

Gatunki są zdecydowanie mniej ważne niż w 2003 roku. Bąbelki łączą się i pękają – więc muzyka eksperymentalna wpływa na przykład na pop i odwrotnie.

A czy jest coś zaskakującego w tegorocznej edycji? Coś, na co w szczególności czekasz?

Zaskakującego? Fakt, że Unsound wciąż żyje i kopie (śmiech). To nie lada wyczyn, że po 19 latach wciąż jesteśmy na czasie! W tym roku jest tak wiele rzeczy, na które nie mogę się doczekać, że trudno jest wyodrębnić jedno nazwisko – program jest bardzo mocny od samego początku tygodnia.

Więcej info na temat tegorocznej edycji znajdzie na stronie Unsoundu.

 

 

Artykuł powstał we współpracy z Unsound Festival.

WIĘCEJ