Sekcja „Japan Feel-Good” była jak haust świeżego powietrza. Nagle poczułem się, jakbym wyjechał z Warszawy i wrócił na rodzinne Mazury, gdzie powietrze pachnie inaczej.
Mimo młodego wieku Julek Płoski to jeden z największych talentów polskiej sceny elektronicznej. Jednak oprócz muzyki, ma jeszcze inną zajawkę – nałogowo ogląda filmy. Postanowiliśmy z nim więc pogadać o tegorocznej edycji Azjatyckiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków – co go zachwyciło, a co znudziło? I dlaczego wciąż wraca do kina Azji? Uwaga, odpowiedzi mogą być zaskakujące.
Hanna Szkarłat: Skąd zajawka na kino azjatyckie?
Julek Płoski: Ciężko powiedzieć, żeby to był jeden moment przełomowy moment. Ogólnie kocham filmy i odkąd pamiętam, strasznie dużo oglądam, to zawsze była po prostu moja rzecz. Niczego nie kocham bardziej niż katalogowanie informacji o kinie i nie jestem w stanie przeżyć dnia bez filmu, ale kino azjatyckie to tak szeroka kategoria, że ciężko jest tak różnorodne filmy wrzucić do jednego worka.
Wiele osób swoją przygodę z filmami z Azji zaczęło od anime…
W sumie to dobry trop! Faktycznie w gimnazjum obejrzałem Death Note i Attack on Titan i włączyła mi się mocna faza. Zacząłem kupować mangi, jeździć na conventy i to mnie chyba nastroiło na tę odmienną wrażliwość. Kino azjatyckie jest bardzo różnorodne, to parasol, który obejmuje naprawdę wiele zagadnień i gatunków. Zaczynałem od kina japońskiego, koreańskiego i chińskiego, w których mogłem znaleźć jakieś punkty wspólne, ale im głębiej wchodziłem i oglądałem filmy z Tajlandii, Filipin, Tajwanu czy Indii to okazało się, że każdy z tych krajów jest sam w sobie zbiorem mikroświatów, które się przecinają i inspirują.
To prawda, ciężko generalizować przy takiej różnorodności. Za co w takim razie lubisz filmy azjatyckie na tyle, że szukałeś coraz głębiej i dalej?
Mam wrażenie, że kraje dalekowschodnie potrafią świetnie opowiadać o samotności i rozbiciu tożsamości. Chyba właśnie przez to w gimnazjum i liceum bardzo odnajdowałem się w tych filmach. Lubię też, w jaki sposób to kino operuje gatunkami. Wydaje mi się, że ani Hollywood, ani żadne inne kino nie doszło jeszcze do takiego poziomu zabawy gatunkami, co kino japońskie, koreańskie, tajwańskie czy hongkońskie. To nie jest amerykański postmodernizm, to też nie ironia burząca czwartą ścianę. To gromadzenie klisz, zestawianie ich ze sobą i tworzenie nowych znaczeń. Zgrywa często nie jest dla samej zgrywy. Za pomocą kodów zebranych z popkulturowych klisz filmy azjatyckie potrafią opowiadać emocjonalne, głębokie historie. To dla mnie zupełnie niezwykłe i świeże.
W sumie może kinem azjatyckim bardziej zajarałem się po seansie Kapryśnej chmury Tsai Ming-lianga. To gęste, ciężkie slow cinema, przeplatane semi-pornografią i kolorowymi, kiczowatymi, rozbuchanymi scenami musicalowymi. A to wszystko opowiada jedną historię. Różne wrażliwości i wpływy idealnie do siebie pasują, są podporządkowane rozwojowi bohaterów. Te połączenia tworzą nowe znaczenia. Natomiast moim ulubionym japońskim filmem jest Love exposure (Miłość obnażona – przyp. red.) Sion Sona – 4-godzinny komediodramat z elementami filmu akcji, thrillera, domieszką perwersji i głupkowatości. Wszystko jest lekkie i niewymuszone, a jednocześnie wzruszające. Sposób, w jaki kino dalekowschodnie opowiada o seksualności, też jest wyjątkowy.
Domyślam się, że to nie pierwsza twoja edycja Pięciu Smaków. Jak oceniasz tegoroczny dobór filmów?
Na Pięć Smaków chodzę od dobrych kilku lat, to mój ulubiony festiwal filmowy. Jest najbardziej przytulny i bezpretensjonalny, kocham jego rozstrzał gatunkowy i stylistyczny – dzieje się tam wszystko. O ile na wrocławskich Nowych Horyzontach mniej więcej wiem, czego się spodziewać, to na Pięciu Smakach zawsze znajdę jakieś zaskoczenie, coś świeżego. Ta edycja jest w ogóle wyjątkowo dobra.
A jakaś sekcja albo film w szczególności przypadły ci do gustu?
Na ostatnich Nowych Horyzontach gadałem z Łukaszem Mańkowskim, który pracuje przy Pięciu Smakach, o tym, że nie zobaczyłem we Wrocławiu ani jednego wesołego filmu, same ciężkie rzeczy. Dobre, ale zawsze chodzę po tych filmach rozjebany. Mówię mu: weźcie, puśćcie coś wesołego na Pięciu Smakach w tym roku, na co on do mnie, że kuratoruje całą sekcję Feel-Good z japońskimi filmami. Od razu wiedziałem, że będzie dobrze, bo Łukasz ma wielki mózg, ale to było po prostu idealne. Sekcja feel-good-owa jest moją ulubioną w tym roku i pojawiła się w idealnym dla mnie momencie. To czas, gdy w Polsce zaczyna się robić obrzydliwie, pogoda jest paskudna, ja byłem zmęczony mnóstwem wydarzeń i festiwali muzycznych w tym roku. Sekcja Japan Feel-Good była jak haust świeżego powietrza. Nagle poczułem się, jakbym wyjechał z Warszawy i wrócił na rodzinne Mazury, gdzie powietrze pachnie inaczej.
A jak z tym ulubionym filmem?
W tym roku to zdecydowanie Letnia opowieść Shuichiego Okity. Po seansie od razu zadzwoniłem do Łukasza, który nie odebrał, ale później tego samego dnia zobaczyłem go, od razu podszedłem, przytuliłem i podziękowałem mu za ten film. W tygodniach poprzedzających Pięć Smaków nadrabiałem zaległości w mocnych klasykach. Oglądałem filmy Martina Scorsese, Briana De Palmy, Sergio Corbucciego i nic mi nie siadało. Wszystko tak jakoś przechodziło obok mnie. Zacząłem się martwić, że przez to ile w tym roku zrobiłem i ile treści wchłonąłem, już nigdy nie podjaram się filmem. Pod tym kątem Letnia opowieść to oczyszczające doświadczenie, bo od początku do końca, przez całe 2,5 godziny byłem w tym filmie całym sobą. To było dla mnie jak wyjście z własnego ciała.
Transcendentne doświadczenie.
Tak jest. Suichi Okita bezwstydnie korzysta z klisz coming-of-age i opowiada miękką, gładką, zabawną, goofy historię, która jest trochę kreskówkowa i anime. Jednocześnie cała słodycz tego filmu nie zamienia się w lukier. Chropowata codzienność jest głównym punktem zainteresowania Okity, opowiada o naprawdę ciężkich rzeczach: odosobnieniu, wykluczeniu, odebraniu tożsamości, dysfunkcjach komunikacyjnych, zdradzie i wielu innych. W ogóle w filmach Okity są uzależnienia, przemoc psychiczna i znęcanie się, ale jednocześnie jest tam też miejsce oddech. Wszystkie ciężkie wątki równoważy głupkowatość codzienności i radość odkrywania nowych rzeczy. Okita nie boi się też bawić warstwą wizualną. Zmienia światło kamery, a drobne przesunięcia wrażliwości operatorskiej i reżyserskiej funkcjonują w jednym świecie z emocjonalnym skomplikowaniem. Problemy często pozostają bez rozwiązania, bo nie da się inaczej, ale cała opowieść jest lekka. Dużo filmów feel-good–owych musi porzucić niuans codzienności na rzecz ukojenia, a u Okity jest i to, i to. Letnia opowieść to naprawdę niesamowite doświadczenie.

A było coś co cię nie przekonało?
Tak, o dziwo była to Historia z Tajpej Edwarda Yanga. To mądry, piękny, poważny, dostojny film. Wielkie dzieło kina tajwańskiego, dla niektórych nawet arcydzieło wszechczasów. Mam znajomego, który ma ten film wytatułowany. To mocna pozycja, ale dla mnie chyba zbyt sztywna, mechaniczna, ograna. Wydawał mi się wręcz pretensjonalny, a sposób pokazywania świata i relacji ludzkich cyniczny. Myślę, że kiedyś ten film spodobałby by mi się bardziej spodobał, ale teraz po prostu szukam innych rzeczy. Tam jest wszystko, ludzie nie potrafią ze sobą gadać, zabijają się, zdradzają i zapijają. To było jak oglądanie telenoweli, która boi się powiedzieć na głos, że jest telenowelą. Widziałem kiedyś Terrorystów Yanga i mi się podobali, pewnie jeszcze obejrzę kilka jego filmów, ale jakoś na razie nie mam ochoty.
Może za kilka lat wrócisz i spojrzysz na Yanga jeszcze inaczej, a może po prostu Histopia z Tajpej nie jest dla ciebie, bo mimo charakterystycznego stylu, każdy jego film jest inny. Tak czy inaczej, warto dać sobie przestrzeń i oglądać to, na co mamy ochotę, a nie cisnąć, bo tak wypada albo coś sobie założyliśmy. W różnych momentach życia chcemy oglądać różne rzeczy.
No właśnie, ja chyba po prostu strasznie lubię teraz głupią, naiwną sztukę i mam potrzebę banału, dlatego cała sekcja Japan Feel-Good trafiła dla mnie w dziesiątkę.
A filmy oglądasz raczej w kinie czy online? Sam czy ze znajomymi?
Głównie online, w tym roku byłem w kinie tylko na dziewięciu filmach, bo nie miałem kompletnie czasu, ale wszystkie oglądam ze znajomymi. Byłem jedyną osobą, której Edward Yang się nie spodobał, a Letnia opowieść nikogo innego aż tak nie zachwyciła. Podczas gdy ja płakałem na tym filmie pięć razy, dla moich znajomych był to po prostu przyjemny seans. Najwyraźniej mam potrzebę naiwnych wzruszeń. Fajny do rozkminiania z innymi był jeszcze film 24. Zresztą o każdym filmie gadamy, to najlepsza część festiwalu.
Wszyscy się trochę w tych filmach odbijają, więc rozmawiamy o tym, co czujemy, o swoich emocjach, przeżyciach i wspomnieniach, które te obrazy uruchamiają. To wspaniały sposób, by poznawać ludzi i ich wrażliwości. Bardzo lubię tę tymczasową, festiwalową rodzinę. Prelekcje przed filmami też zawsze otwierają w głowie jakąś szufladkę, która bez nich mogłaby pozostać zamknięta – na przykład na sytuację społeczną lub historię reżysera. Pięć Smaków najbardziej ze wszystkich festiwali sprawia, że zakochuję się w samym procesie oglądania filmów.