Film Denisa Villeneuve’a zobowiązuje do wizyty w kinie.

Mimo czasów, które ewidentnie temu sprzyjają, hardego science fiction w kinach jak na lekarstwo. Ten gatunek ma niesamowity potencjał, żeby odpowiadać na wyzwania teraźniejszości wizjami przyszłoiści, ale mało kto inwestuje adekwatne pieniądze, żeby takie filmy czy seriale produkować. Owszem, na małym ekranie znajdziemy pełno propozycji opatrzonych metką science fiction, ale poza genialnym The Expanse mamy do czynienia z tytułami płytkimi. Wizualny język sci fi jest w nich tylko tym – otoczką, tłem do przygodowych harców, albo bardzo nudnych, powierzchownych fabuł zszytych z klisz. Zresztą na dużym ekranie lepiej wcale nie jest. A przecież tematy nasuwają sie same: katastrofa klimatyczna, samobójcza dla naszego gatunku ekspansja kapitalizmu, wyzwania związane ze sztuczną inteligencją, trans- i posthumanizmem… Zdarzają się wyjątki, jak np. Annihilacja Alexa Garlanda (zaliczyłbym tutaj również jego Ex Machinę), czy Arrival Denisa Villeneuve’a. Na tej pustyni (hehe) pojawia się Diuna w reżyserii tego ostatniego, jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów tego roku. Czy ekranizacja połowy pierwszej części powieściowego cyklu Franka Herberta spłaca inwestycję emocji i hype’u? Jak najbardziej – co więcej, jeśli przez pandemię wciąż nie było was w kinie, to ten film jest idealną okazją do powrotu.

To właśnie Diuna, a nie np. Tenet, w którym pokładano takie nadzieje, może być filmem, który znowu sprowadzi publiczność do kin. To tytuł głośny, zarówno pod względem atmosfery medialnej, jak i samego dźwięku w filmie, efektowny (choć dość trudny i ambitny przy takim budżecie), ale także bardzo potrzebny. Dla tych, którzy kiedykolwiek sięgnęli po literacki cykl Herberta to wymarzona i relatywnie wierna ekranizacja, która próbuje oddać wizualnie zawiły i mistyczny sposób pisania autora. W Diunie jest pełno aktualnych i piekielnie ważnych tematów: religijna manipulacja, katastroficzna planeta zniszczona przez chciwą eksploatację, opresja ludu pozbawionego podmiotowości… To, co zestarzało się gorzej, to narracja o wybrańcu, która i owszem, zostaje zdekonstruowana przez prawdziwą naturę proroctwa (genetycznej manipulacji i politycznej zagrywki rozłożonej na setki lat), ale ta dekonstrukcja gubi się w poetyckich kodach wizualnych filmu. Diuna nie idzie na zbyt wiele kompromisów, jeśli chodzi o przystępność – głosy na temat hollywoodzkich sztamp i patentów, które rzekomo ściągają ten film w dół uważam za dość kuriozalne – to wręcz anty-blockbuster. Jasne, łatwo rozdziawić japę, widząc efektowne ujęcia, kapitalne i kreatywne efekty specjalne, czy doskonały design statków kosmicznych i innych technologicznych osiągnięć fikcyjnej przyszłości. Ale wolne tempo, zawieszone ujęcia i dialogi naszpikowane żargonem i nazwami własnymi idą w poprzek masowej widowni, dla której Gwiezdne Wojny to przykład filmu science fiction (którym nie jest). A jednak, kiedy byłem w multipleksowym kinie, duszbagów łamiących świętą zasadę ciszy było bodaj dwóch i poza tym, że przez pierwszą godzinę byłem otoczony dziesiątkami mord mielących i chrupiących, seans odbywał się w szacunku i zaangażowaniu w to, co działo się na ekranie. Ostatecznie tych kilka zdań, które wprost rozjaśniają fabułę może wystarczyć, ale pewien nie jestem. 

Denis Villeneuve czuje się bardzo dobrze w klasycznym science fiction, co było widać już w Arrival, bodaj najlepszym filmie tego typu w ostatnich dekadach. Diuna jest jeszcze bardziej mistyczna, w końcu widzimy origin story bóstwa, a jednym z najważniejszych politycznych graczy świata przedstawionego jest pseudoreligijny zakon. Najbardziej istotnym zadaniem w ekranizowaniu dzieła tak złożonego, jak książka Herberta, jest ustrukturyzowanie tych wszystkich frakcji, postaci, miejsc akcji tak, by poddały się tempu i charakterowi medium filmowego. A ten jest zupełnie inny, niż w literaturze, gdzie na luzie, w ramach powieści, może funkcjonować traktat filozoficzny. Urocza, choć niezbyt udana próba ekranizacji z lat 80-tych miała z tym ogromny problem (zresztą nie tylko z tym). Diuna bywa pretensjonalna i miejscami taki jest też film Villeneuve’a, choć nigdy nie przekracza granicy, za którą jest osamotniony we własnym napuszeniu. Kiedy odpływamy od politycznych intryg i (anty)religijnych rozkmin, zawsze możemy się podeprzeć tym, co widzimy. A projekty kostiumów, technologiczne rozwiązania (jak np. cudownie oldschoolowa reprezentacja tarczy energetycznej), czy ogólny rozmach produkcji trzymają uwagę w ryzach, mimo długiego czasu trwania seansu. Mój entuzjazm na pewno wynika po części z tego, że Diunę czytałem i darzę wielkim szacunkiem, do tego jestem bezwstydnym nerdem, który łatwo rzuca się na każde harde science fiction w mediach – a nie ma tego zbyt wiele. Ale myślę, że to monumentalna produkcja, która pokazuje potęgę kina jako medium łączącego literaturę, sztuki wizualne i dźwiękowe. Trochę arbitralne jest miejsce, w którym film się kończy (a sztampowy tekst, że to tylko początek odsyła nas do domu z lekko kwaśnym posmakiem), ale reszta działa tak, jak powinna. Jeśli w tym roku pójdziecie do kina tylko raz – idźcie na Diunę!

WIĘCEJ