Wirtualny rave to najlepszy rave.

Trudno o bardziej uwielbianą postać we współczesnej muzyce elektronicznej. Kiedy opadł śmieszkujący kurz, który wynikał z niezrozumienia zjawiska, PC Music, w którym maczał palce, jest dzisiaj poważane jako jedna z najbardziej wpływowych sił ostatnich lat. Jego praca z Charli XCX, Carly Rae Jepsen, czy Caroline Polachek jest elementem undergroundowej rewolucji w muzyce pop. A wydany w tym roku album Harlecore z pewnością będzie okupował wysokie miejsca w niejednym muzycznym podsumowaniu 2021. Nie mówiąc o tym, że płycie towarzyszy wirtualny klub, który można odwiedzić. Danny L Harle jest uwielbiany za talent i energetyczną, choć mocno nerdowską osobowość, co dla internetowego fandomu jest kombinacją niemalże perfekcyjną. Harlecore w wersji na żywo pojawi się na krakowskim festiwalu Unsound, a my ucięliśmy sobie z Dannym pogawędkę, która była fenomenalną przejażdżką po błyskotliwym umyśle utalentowanego muzyka.

Paweł Klimczak: Zacznijmy od Harlecore. Minęło już trochę czasu od wydania płyty. Jesteś zadowolony z jej odbioru?

Danny L Harle: Jestem przepełniony radością z tego, jak została przyjęta. Jestem zadowolony z tego, że ludzie docenili tę muzykę za to, czym jest i tego, jak została wszyta w cały koncept. Może nawet nie tyle sam koncept, ale to, że ten koncept musiał istnieć, żeby ta muzyka mogła funkcjonować online. Słuchając o indywidualnych doświadczeniach z odsłuchu albumu, byłem bardzo zadowolony z tego, jak komunikowałem wszystko, co się z nim wiązało. Ludzie zrozumieli, że celem projektu był mocny kulturowy komunikat, pewnego rodzaju list miłosny do kultury rave. Chciałem stworzyć platformę dla mojej muzyki rave, uszeregować to, co mogę zrobić z tym pomysłem. To nie ma być jednorazowy projekt, który zrealizuję i pójdę dalej, a ludzie już nigdy nie usłyszą o Harlecore. To znaczy, że jeśli za pięć lat będę chciał zagrać seta Harlecore, to ludzie od razu będą wiedzieć o co chodzi. Że to wyraz mojej nieśmiertelnej miłości do tej muzyki, którą noszę w sobie od dawna. Jeśli chodzi o moją twórczość – co jest wadą i zaletą jednocześnie – to jestem postrzegany jako eklektyczny, co nie jest do końca prawdą. Jestem zainteresowany ograniczoną ilością rzeczy, ale pojawiają się w wielu różnych gatunkach, co nie sprzyja temu, jak konsumuje się muzykę, szczególnie jeśli chodzi o klasyfikacje gatunkowe czy playlisty. Każdy, kto zobaczy moją ogromną playlistę na Spotify – którą staram się reklamować wszędzie, gdzie się da – zauważy, że nie do końca pasuje do idei playlisty jako rzeczy gromadzącej podobne utwory. Aczkolwiek dla mnie to wszystko zgrywa się idealnie, ale to tylko moje osobiste podejście. Z tego powodu postanowiłem uporządkować moją muzykę i to jest moja pierwsza próba. Co jest zabawne, bo ona też porządkuje pewne rzeczy! Wracając do twojego pytania, krótka odpowiedź brzmi: tak!

Sam pomysł Harlecore – tego wirtualnego klubu, w którym wilkołak gra w lochu, komunikowanie się z publicznością na Discordzie w trakcie setów itd. – idealnie wpisał się w klimat pandemicznych czasów, rozerwania tradycyjnych kanałów odbierania muzyki. Czy ten pomysł pojawił się przed pandemią?

Tak, dobrze go sobie przemyślałem przed pandemią właśnie. Obawiałem się, czy ludzie w ogóle zrozumieją, o co mi chodzi. A kiedy uderzyła pandemia, pomysł wirtualnego rave’u stał się czymś bardzo zwykłym. Moja pierwsza myśl była taka, że ktoś będzie robił coś podobnego, ale szybko okazało się, że trudno znaleźć coś podobnego na tym poziomie ambicji. Powodem takiego stanu rzeczy jest to, że naprawdę ciężko zrobić coś takiego w krótkim czasie.

Mieliśmy Travisa Scotta w Fortnite!

Ale to naprawdę pomysł bez wysiłku. Fortnite to multimilionowa marka growa, dorzucasz Travisa Scotta i starczy – to było nawet bardziej coś w rodzaju filmiku w grze, niż koncert, na który można było iść. Ale pandemia wepchnęła ludzi w pozycję, w jakiej byłem jako nastolatek, siedzący ciągle w domu. Dlatego lubię takie pomysły, jak Harlecore, budowanie wewnętrzych murów, bo spędziłem swoje nastolęctwo w czterech ścianach, grając w gry i tworząc muzykę. Stąd moje skłonności do gubienia się w wirtualnych, czy abstrakcyjnych światach. Pandemia popchnęła ludzi w objęcia własnych umysłów i może trochę otworzyła ich na takie pomysły – w normalnych warunkach to mogłoby być trudniejsze. Mój projekt zyskał bardzo nieoczekiwany, dodatkowy kontekst.

Dochodziło do interesujących sytuacji, kiedy ludzie, którzy byli bardzo towarzyscy i wychodzący często na miasto musieli się przestawić, przy takim lekko ironicznym chórze osób o bardziej introwertycznych skłonnościach. Witajcie w naszym świecie, żeby się dobrze bawić, nie musisz się nawet przebierać!

Dokładnie! (śmiech) Natomiast wracając do Harlecore – naprawdę wolę pokazywać, niż opowiadać. Jestem zwolennikiem projektów, które są jasne od samego początku. Słyszysz muzykę, widzisz obrazki jej towarzyszące i wiesz od razu, o co tu chodzi. Nie musisz czytać eseju, żeby zrozumieć, czym to jest. Harlecore powstał z takim zamiarem. Wydaje mi się, że trudno komunikować złożony i w dużej części nowy pomysł w jasny sposób. Dlatego skupiłem się właśnie na tym, przekazywaniu głównej idei euforycznego doświadczenia – Harlecore, ten wirtualny klub, to świątynia euforii. 

W trakcie tego roku z okładem przyzwyczailiśmy się do dalszego zacierania się granic między światem wirtualnym a rzeczywistym, chociaż myślę, że to fałszywa dychotomia i Harlecore rozbija ją w ciekawy sposób. Z czasem pojawiło się więcej cyber-rave’ów, Discord stał się głównym środkiem komunikacji dla wielu ludzi, stworzyliśmy wiele nowych typów doświadczeń, czy może – po prostu więcej osób się na nie otworzyło. 

Zgadzam się. Wiesz, zabawne jest to, że nie zagrałem żadnych rave’ów online z Harlecore. To naprawdę ironiczne, bo mam album, który jest dziełem towarzyszącym temu wirtualnemu światu, ale główną ideą było wyizolowanie doświadczenie jednostki online. Nie byłem zainteresowany jednoczesnym sprowadzaniem dużej ilości ludzi do tego wirtualnego miejsca, to ma być przeżycie solo. Wzmacniają to teledyski, które są kręcone z perspektywy pojedynczego klubowiczx, którx odwiedza każde z czterech pomieszczeń z różnymi osobami didżejskimi. Można zauważyć, że te cztery klipy przeżywamy z poziomu oczu osoby: wszystko jest na linii wzroku, widzimy ręce, które wchodzą w interakcję z otoczeniem. To wszystko ma wyrażać indywidualne doświadczenie pojedynczej osoby. Fabuła teledysku DJ-a Danny’ego „On The Mountain” sprowadza się do tego, że z tej tytułowej góry jesteś wystrzeliwany z Dannym w niebiosa, ale leci tylko wasza dwójka: jesteś wysłany z nim do euforycznego wymiaru, potem opadasz i wracasz do klubu. Opadając, rozglądasz się i widzisz setki gór, setki osób, które mają swoje osobiste doświadczenie euforii z DJ-em Dannym. Ale to może być jedna osoba, która rozciągnęła swoją jaźń na tych wszystkich innych ludzi. Taki jest lore DJ-a Danny’ego i mówię tutaj o takim p o t ę ż n y m LORE. [lore to określenie na historię i zasady działania świata przedstawionego, np. w grach – przyp. red.]

To bardzo interesujące, bo wokół Harlecore używasz języka zaciągniętego z bardziej introwertycznej strony kultury i rozrywki, czyli np. gier wideo. Jednocześnie projekt jest hołdem dla kultury rave, która opiera się na bardzo ludzkich podstawach: drugie lato miłości, otwarcie się na innych itd.

Rave jest dialogiem między introwertyczną a ekstrawertyczną stroną. Na ravie możesz przeżyć bardzo osobiste, jednostkowe doświadczenie. Jest po prostu wiele typów doświadczeń rave’owych, które są dostępne i akceptowalne. Dlatego to jedno z najlepszych środowisk do doświadczania muzyki. Niektórzy tańczą z grupą przyjaciół, inni preferują lot solo – mamy do czynienia z całą gamą możliwych przeżyć. Zupełnie inaczej jest na festiwalach, gdzie w trakcie dziennych setów trudniej o coś podobnego, bo mamy do czynienia z naturalnym światłem, a całość jest o wiele mocniej osadzona w rzeczywistości. To inna jej wersja, przeciwieństwo zupełnie eksapistycznego doświadczenia. To jest coś, co mnie zawsze przyciągało do rave’ów. Możesz być absolutnie towarzyski, albo kompletnie wyizolowany i zmieniać te tryby dowolnie. Bujać się z ludźmi, oddalić się na moment, poznawać nowe twarze… I masz nad tym pełną kontrolę. Klub Harlecore eksploruje to bardziej jednostkowe, unikalne doświadczenie, aniżeli połączenie ludzi online.  A discordowy kanał Club Harlecore był czymś niesamowitym, czemu poświęciłem tyle samo wysiłku i czasu, co reszcie projektu. To było bardzo podnoszące na duchu. Nie chcę powiedzieć, że to najbardziej dumny moment mojej kariery, ale dawno nie czułem takiej radości, jak wtedy, kiedy widziałem, jak bardzo dobrze ludzie zrozumieli mój projekt i stworzyli coś w odpowiedzi na niego. To, że ludzie wyciągali modele 3D z klubu Harlecore i tworzyli swoje fan arty, było również wyjątkowe. Zabawne, że ten projekt jest dla mnie tak wyjątkowy, że opowiadam o nim w wywiadach więcej, niż o samej muzyce. Ale poświęciłem mu tyle czasu, co tworzeniu muzyki i zrodził się z realnej rzeczy, z rave’ów w materialnej przestrzeni.  

Kiedy opowiadasz o tym, jak prawdziwe rave’y zostały przekształcone w te bardzo nowoczesne interakcje w cyberprzestrzeni – co zupełnie nie odbiera im aspektów realności – można usłyszeć stęk starych raverów, którzy gdzieś w oddali umierają w środku.

Oni umierają w środku od dawna, więc zupełnie mi to nie rzutuje! (śmiech) 

Wracając do tych czterech person, które stworzyłeś na potrzeby projektu. Mamy DJ-a Danny’ego, ezoteryczną postać DJ Ocean, wilkołaka DJ-a Mayhem i szalonego ludzika skrywającego się pod ksywą MC Boing. Wiem, że zainspirowała go muzyka zwana makina, ale mnie zawsze fascynowali ludzie za mikrofonem na imprezie, niezależnie od tego, czy mówimy o drum’n’bassie, hardcorze, UK garage, czy jungle. Co myślisz o nawijaniu na bibie?

Niestety, nigdy nie wyszło dobrze, kiedy ja miałem kogoś za mikrofonem, bo gram wciąż zmieniającą się muzykę. Chciałbym zobaczyć coś bardziej udanego, uwielbiam tę kulturę, ale dla mnie osobiście to nigdy nie zadziałało. 

Dlatego stworzyłeś customowego nawijacza, MC Boinga?    

Haha, dokładnie! Musiałem stworzyć coś własnego od podstaw, żeby zadziałało. 

Jak w ogóle wyglądał proces projektowania tych postaci? Ile miałeś w to wkładu?

To był bardzo intensywny proces, przechodziłem przez wiele, wiele różnych wersji. To po prostu musiało wyglądać odpowiednio. Nie było żadnego sensu tworzyć tego projektu, jeśli wszystko nie było zrobione dokładnie tak, jak trzeba. Nawet jeśli jakiś element był wykonany poprawnie technicznie, ale nie był idealnie zgodny z moją wizją, niestety musiałem interweniować. Ale każdy, kto pracował przy projekcie – mówię tu np. o tych, którzy stworzyli modele 3D, Samie i Andym Rolfesie, Kieranie Birchu, Ijim Hwangu – bardzo w niego wierzył i przyjmował moje uwagi bez szemrania, nawet jeśli byłem bardzo szczegółowy. Mieliśmy bardzo jasną wizję do zrealizowania i każdy się starał. To nie działało na zasadzie: a dorzuć coś tutaj, daj trochę tego tam. Bardzo często robiliśmy rzeczy z niczego, bez żadnych punktów odniesienia czy referencji. Czasami to było bardzo trudne, ale patrząc na to z perspektywy czasu, jestem dumny z tego, co osiągnęliśmy. Projekt powstawał stopniowo, bo stopniowo poszerzałem swoją wizję o kolejne osoby i stylistyki. Na długo zatrzymałem się przy projekcie budynku. Chciałem, żeby miał kilka pięter, z windą, która przez niego przechodzi. To nie miało być jakieś abstrakcyjne miejsce, ale coś, co działa na realnych zasadach, ma sensowny rozkład. To był moment, w którym projektanci 3D wyrywali sobie włosy z głowy, bo przeszliśmy przez kilka różnych designów. Raz porzuciliśmy cały projekt budynku z klubem, bo działał teoretycznie, ale nie miało się poczucia, że to miejsce, które respektuje zasady fizyki, nie było realistyczne. 

To było bardzo ciekawe, kiedy myślałem, że mogę zeskoczyć z poziomu schodów – trochę jak w grze – ale nie, musiałem skorzystać z nich w regularny sposób. Harlecore jest wirtualnym klubem, ale bycie w nim jest bardzo immersyjnym doświadczeniem. Właśnie. Co znaczy dla ciebie idea immersji, takiego przeżywania albumu w sposób bardziej zaawansowany, wciągnięcia do jego świata, narracji?

Ha, to obecnie bardzo niemodna idea. Wraca regularnie, w różnych momentach historii – jak np. w czasach świetności rocka progresywnego. Pisanie utworów z perspektywy różnych postaci. Robił to prog rock, sporo muzyki Kate Bush działa w podobny sposób. Wydaje mi się, że to jest to mocno powiązane z ideą autentyczności, co jest jeszcze wzmacniane przez internet. Zagadnienie tego, kto napisał dany utwór i jak to rzutuje na autentyczność wykonania. Pytanie, którego nikt nie zadawał przed 1970 rokiem. To jest bardzo interesujące, kiedy jest moda na jedno, a kiedy na drugie, głównie przez czynniki socjo-ekonomiczne, czy polityczne. Współcześnie desperacko poszukujemy autentyzmu, bo bardzo łatwo wszystko udawać, a nikt nie lubi być okłamywany, kiedy coś autentycznie odczuwa czy przeżywa. Ale smutną ironią jest to, że większość muzyki, która wywołuje w ludziach te autentyczne uczucia, należy do najbardziej fałszywych, przekalkulowanych wytworów. W zasadzie najbardziej autentycznym przeżyciem jest słuchanie muzyki pop ze świadomością, że jest to rzecz mocno podrasowana, absolutnie dostrojona, z brygadą A&R-owców na plecach. To hiperrzeczywistość i rozumienie jej istoty impregnuje cię na manipulację. A np. słuchanie singer-songwriterskiej muzyki bez tej świadomości, w iluzji prawdziwego doświadczenia, zupełnie otwiera cię na manipulację i sprawia, że jesteś jej ofiarą.

Od jakiegoś czasu sam stałeś się częścią popowej maszyny.

Kocham maszynę!

No właśnie. Ale kiedy pracujesz z Charli XCX, Carly Rae Jepsen, czy Caroline Polachek uruchamiasz kategorię autentyczności? A może to one są jej katalizatorem?

Każda z nich jest w innym miejscu pewnego spektrum. Masz Charli na zupełnie jednym jego końcu, Caroline sytuuje się po drugiej stronie, z Carly jakoś po środku. Na tym spektrum kategoria autentycznośći działa inaczej w innych miejscach, na inny sposób. W świecie czystego popu – i nie mówię o art-popie, alt-popie, ale o takiej podstawowej muzyce pop z list przebojów – funkcjonuje powierzchowny poziom autentyczności, który jest absolutnie potrzebny. Owszem, prześlizgnie się tu i ówdzie jakaś memiczna piosenka, ale myślę przede wszystkim, że ludzie nie lubią być okłamywani, kiedy przeżywają muzykę, potrafią mieć do niej naprawdę poważny stosunek. Wydaje mi się, że ludzie, którzy ją tworzą, nie mają takiego pozbawionego myślenia, szczerego stosunku – uwielbiają to robić, jasne, ale operują na innym emocjonalnym poziomie. Co jest oczywiście w porządku, bo trudno oczekiwać, żeby każdy miał głęboką rozkminę na temat prawdy i autentyczności w muzyce. Ale żeby rezonować z dużą liczbą ludzi, potrzebujesz choć odrobiny autentyczności, którą eksplodujesz do hiperrzeczywistości. Zaczynasz od takiego szczerego zaczątku – piosenki, zupełnych podstaw, a potem zaczynasz to produkować, pojawia się teledysk, dodajesz sporo elementów do tego. Niemożliwością jest oczekiwać, że jedna osoba będzie nawiązywać realną więź z całą publiką, bo to jest po prostu dosłownie niemożliwe. Dlatego potrzebujesz tylko tego zalążka, czystego płótna, na które masy będą projektować swoje uczucia. U serca każdej muzyki pop potrzeba tej wykręconej autentyczności, żeby naprawdę działała.

Nawet patrząc na popularność gangsta rapu, który dzisiaj znowu święci triumfy – ludzie potrzebują głosu, o którym mogą powiedzieć: hm, ten ktoś wie, o czym nawija.

Dokładnie, tak samo działa np. R&B. Ten rodzaj autentyczności powraca po okresach dominacji muzyki bardzo fantastycznej. Przez moment dominował EDM, Zedd i ci inni zawodnicy przejęli listy przebojów. Ale po tym, kiedy ludzie mieli dość EDM-u, na listach pojawił się trap. Stało się tak, bo trap reprezentuje pewien rodzaj rzeczywistości, którego publiczność potrzebowała po bezwzględnym eskapizmie EDM-u. To jedna z teorii na temat działania popu: ludzie potrzebują eskapizmu, a potem rzeczywistości, autentyzmu. I te dwa aspekty prowadzą ze sobą bezustanny dialog.

Myślę, że współczesna muzyka ma ogromny potencjał, żeby przełamywać tę dychotomię. Harlecore jest takim przykładem – autentyczne, szczere doświadczenie, ale oparte na umowności, wirtualności.

Tak, istnieje multum takiej muzyki, która eksploruje potencjał popu i igra z tymi ideami. Muzyka Charli XCX jest świetnym przykładem. Na tych podstawach opierało się również PC Music, eksploracji potencjału popu. We wczesnym okresie robiliśmy właśnie to: braliśmy elementy popu, zatrzymywaliśmy je, rozciągaliśmy do granic możliwości… To był akt miłości do muzyki popularnej. Ale to jest esencja mojej działalności: eksplorowanie ekstremów awangardy i ekstremów popu i między tymi dwoma punktami jest naprawdę wiele wspólnego. 

Miałem cię pytać o PC Music, bo to mnie intrygowało przy okazji tej kategorii autentyczności. Pamiętam, że pierwsze reakcje ze strony krytyki muzycznej nie były zbyt przychylne. Mówisz o akcie miłości do muzyki pop, ale bardzo często pojawiały się pytania o to, czy wy sobie najzwyczajniej w świecie nie żartujecie.

Właśnie! Zastanawiano się, czy ja zupełnie nie wiem, co robię, czy wprost przeciwnie – wiem, aż za dobrze…

Obie rzeczy złe!

Absolutnie! (śmiech) Czy jestem zbyt wykształcony do swojej roboty, czy za mało?

Klasycznie wykształcony muzyk robi sobie jaja.

To jest wspaniały biogram. Mówiąc szczerze, jestem zaszczycony, jeśli ktoś słucha mojej muzyki, bo tworzę tylko muzykę, której sam bym chciał słuchać. Jeśli ktoś dzieli moją pasję, to znaczy, że nawiązała się jakaś komunikacja i ktoś odczuwa podobnie i rozumie moje pomysły. To uczy pokory, bo moja twórczość jest naprawdę różnorodna. Kiedy ktoś podchodzi, żeby ze mną pogadać i widzę, że ma pogłębioną wiedzę na temat tego, co robię, jestem wzruszony tym, że komuś chce się to wszystko śledzić. Nawet na Instagramie, kiedy ktoś w komentarzach wyłapuje jakąś moją subtelną aluzję do czegoś. Ale muszę powiedzieć, że nazwy gatunków były zawsze moją zmorą. Ktoś powiedział, że moja muzyka brzmi jak hiperpop. Co to jest hiperpop?

Lepiej nie zaczynajmy tematu miejsca PC Music w kanonie hiperpopu! Pamiętasz witch house? Albo seapunk?

Właśnie, właśnie. To na koniec nie jest zbyt pomocne. I jeśli miałbym mieć jakąś radę dla osób tworzących – czytajcie i słuchajcie innych, którzy tworzą. To jest podstawowe źródło informacji. Moim idolem jest Max Martin i było naprawdę trudno znaleźć jakieś wywiady z nim, niewiele z nich zostało przetłumaczone. Ale te, które znalazłem, były bardzo pomocne i wtedy dopiero czułem, że czytam coś sensownego o muzyce, coś, co wnosi cokolwiek do mojego życia. Nie mogę powiedzieć tego samego o recenzjach muzycznych.

Tak, pozycja recenzji we współczesności jest problematyczna. Skończyły się czasy gatekeepingu, każdy może sprawdzić muzykę za dotknięciem palca. Jakkolwiek lubię czytać i pisać recenzje, trzeba się naprawdę postarać, żeby coś wnosiły. Na koniec chciałbym cię spytać o współpracę z WIXAPOLEM. Ostatnio pojawiłeś się w dość intrygującej wersji tradycyjnej polskiej pieśni, „Hej sokoły”.

Tak, to była fajna zabawa. Zaśpiewali mi melodię, a ja to ułożyłem w MIDI.

Super, że wziąłeś udział w prowokowaniu narodu polskiego i profanacji świętości.

Serio? Ten kawałek jest obrazoburczy?

Trochę żartuję, ale WIXAPOL ma długą i wspaniałą tradycję igrania z symbolami narodowymi.

Widzisz, dlatego ich uwielbiam i uważam, że robią coś naprawdę fajnego. Przejmują kody kulturowe i muzykę z przestrzeni, która mogła być uznana za tradycyjną, czy konserwatywną, a nawet wrogą i tworzą coś bardzo inkluzywnego, przyjaznego dla wszystkich. Kocham takie odwracanie. Grałem na ich imprezie, zaprosiłem ich do Londynu. Te wszystkie kolektywy – WIXAPOL, Casual Gabberz, Gabber Eleganza robią dużo ciekawych rzeczy i jestem bardzo szczęśliwy, że mogę w tym uczestniczyć.  

 

   

WIĘCEJ