Kiedy świat wokół nas rozpada się na kawałki, japońska animacja oferuje bezpieczną przystań.

Anime weszło do mainstreamu pozornie gwałtownym krokiem, ale trudno mówić o jakimś szczególnym zaskoczeniu. W latach 90-tych XX wieku i pierwszej dekadzie nowego millenium, w telewizjach na całym świecie pojawiła się selekcja japońskich animacji, od Dragon Balla, przez Pokémona, do Neon Genesis Evangelion. Nie trzeba było być otaku, żeby poczuć różnicę między zachodnimi propozycjami, a kształtem dalekowschodniego wcielenia tej formy ekspresji i opowieści. Umysły dzisiejszych millenialsów były narażone na kontakt z Czarodziejką z Księżyca, Kapitanem Tsubasą, Rycerzami Zodiaku i innymi, często bardzo losowymi tytułami, które pojawiały się i znikały z polskiej telewizji w bardzo nieobliczalny sposób. Internet otworzył nowe możliwości, a ludzie zainteresowani anime zyskali dostęp nie tylko do większej oferty, ale także forów wymiany myśli na temat swojej pasji. Zyskało na tym młodsze pokolenie, które w mig mogło pożerać treści z Kraju Kwitnącej Wiśni, m.in. dzięki sieciowym osobom wolnostrzeleckim, tłumaczącym na bieżąco mangi i anime. Japońska popkultura z czasem stawała się coraz większą inspiracją również dla mainstreamu, docierając w tak egzotyczne rejony, jak polski rap. Od Grimes po Lil Uzi Verta, od Żabsona po Natalię Nykiel, muzyka popularna zaczęła śmiało korzystać z tej stylistyki jako podpórki i sposobu na ciekawsze klipy, okładki, sesje zdjęciowe, a nawet teksty utworów. Jednocześnie ogólna nerdoza przestała być powodem do obciachu, oddelegowanym do (czasem prawdziwych, często krzywdzących) stereotypów o spocuchach z piwnicy, kochających poduszki dakimakura z Asuką z Evangeliona bardziej od realnych osób. Bycie nerdem czy nerdówą stało się cool, nawet jeśli to pojęcie zostało lekko rozmyte w zalewie marvelowskich produkcji i gier wideo z półki AAA, których głównym zadaniem jest uzależnienie i wyciskanie kasy. W tym kontekście rehabilitacja mangi i anime była tylko kwestią czasu. Oczywiście, użyłem słowa rehabilitacja z przekąsem, bo tak wspaniała forma ekspresji (i owszem, czasem również problematyczna, ale przecież to dotyczy każdej rozbudowanej gałęzi kultury i rozrywki) nie potrzebuje szerszej akceptacji, żeby się rozwijać i być doceniane. Samo medium dzięki temu wzrostowi popularności zaczęło jeszcze mocniej rozkwitać. Do stopnia, w którym warto zadać pytanie: czy żyjemy w złotych czasach anime? Od razu zaznaczę, że o mandze nie porozmawiamy, a już na pewno nie chcę się szamotać w dyskusji o tym, czy ta forma ekspresji jest lepsza od anime. I piszę to, patrząc na moją półkę z mangami, z której patrzy na mnie kilka genialnych pozycji (oraz kilka takich, które śmiało mogą zostać poczytane za konsumencki błąd).

Pierwsze, co trzeba poruszyć, to wpływ tej eksplozji popularności na samą branżę. Nie jest tajemnicą, że warunki pracy w japońskim przemyśle animacyjnym bywają dość ekstremalne. Patologiczne godziny pracy, toksyczne otoczenie, wieczna niepewność, związana z żonglowaniem budżetami i dzikimi strategiami emisji… To nie wyjątki, ale często codzienność, z jaką mierzą się ci, którzy podążyli za głosem pasji. Obecny renesans anime w jakimś stopniu już wpływa na tę sytuację, choć jego długofalowe skutki – o ile jakiekolwiek – są trudne do przewidzenia. Zaczyna się głośno mówić o warunkach pracy w japońskich studiach, a przez to, że produkcja anime (czy może animacji inspirowanych anime) rozlała się po całym świecie, można szukać pracy także poza nimi. Koreańskie, amerykańskie, tajwańskie, czy chińskie firmy produkcyjne chętnie zatrudniają ludzi z Kraju Kwitnącej Wiśni, właśnie przez ich ich talent i doświadczenie. Popularność anime przełożyła się także na wzrost zainteresowania donghuą (chińską animacją) i aeni (animacją z Korei Południowej). Wiele z nich wykazuje co najmniej pozorne stylistyczne podobieństwa do anime, więc nic dziwnego, że podbiły serca globalnej publiczności. W zeszłym roku szczególnym powodzeniem cieszył się Link Click, donghua na naprawdę wysokim poziomie. Kiedy pierwszy raz o niej usłyszałem, pomyślałem: o fajnie, wygląda na przyjemny serial o podróży w czasie. Po kilku odcinkach musiałem iść po kolejną paczkę chusteczek, bo nie byłem gotowy na emocjonalny ładunek, który Link Click mistrzowsko zrzuca na widownię. Naprawdę, warto to obejrzeć, choćby dla czołówki, w której można zobaczyć hand performance godny niejednego balu. W tym kontekście powiedzenie chińskie bajki wreszcie nabiera sensownego znaczenia!

Opinia o tym, że żyjemy w złotej eopce anime brzmi dość obrazoburczo, szczególnie w kontekście lat 90-tych, kiedy rządziły legendarne tytuły w rodzaju Evangeliona, Serial Experiments Lain, Cowboy Bebopa, Yu Yu Hakusho, czy Slam Dunka. Czy wśród propozycji z ostatnich lat znajdziemy równie przełomowe produkcje? Można się o to spierać, ale jakość nowych anime to tylko jeden z czynników wpływających na ocenę współczesnej sytuacji tej formy ekspresji. Innym może być obfitość wyboru, ale także dostępność – zarówno produkcji nowszych, jak i klasyków. Pod tym względem nie ma zbyt wielu powodów do narzekania. Nawet Netflix doczekał się solidnej oferty, na którą składają się klasyczne pozycje (Yu Yu Hakusho, Black Lagoon), świetne nowości (Beastars, Kimetsu No Yaiba, JoJo’s Bizzarre Adventure: Stone Ocean, Dorohedoro, Devilman Crybaby, który jest poza skalą genialności), oraz własne produkcje, o różnej jakości (zabawne Aggretsuko, zaskakująco mocna Castlevania, ale też koszmarki, jakimi są netfliksowe adaptacje mangi Record Of Ragnarok i gry Dragon’s Dogma). Warto wspomnieć o aktorskich adaptacjach mangi i anime, bo ostatnio obrodziło w nie także poza Japonią. Niestety, przykłady Cowboy BebopaDeath Note wskazują, że akurat ten trend nie należy do zbyt udanych. Kinowa wersja Demon Slayer: Kimetsu No Yaiba była globalnym, komercyjnym hitem. Popularność filmów studia Ghibli wykroczyła poza krąg wkręconych w japońską animację. Belle o którym zresztą pisałem jakiś czas temu – ma szansę na mainstreamowy sukces przez kombinację znajomych tropów z aktualnymi wątkami i oszałamiającym stylem animacji. Oprócz legalnych, łatwo dostępnych, ale niestety ograniczonych przez umowy licencyjne, źródeł w rodzaju Crunchyroll, w ostatnich dwóch dekadach mocno rozwinęło się piractwo i drugi obieg, w którym swobodnie wymienia się najnowszymi tytułami z Japonii i nie tylko. Oglądanie anime nigdy nie było tak proste, jak dzisiaj. Równie łatwe jest dotarcie do informacji i opinii, czy to na YouTube, Discordzie, czy ziejącą jamą piekieł, ukrywającą się pod nazwą Reddit. Szczęśliwie, tę falę popularności anime wspiera nie tyko dostępność, ale także jakość oferowanych serii. Pod tym względem 2021 naprawdę przerósł wszystkie oczekiwania.

Jeśli chodzi o najpopularniejszą kategorię, czyli shōnen, gatunek skupiony na efektownej akcji, jest w czym wybierać. Ostatni sezon Attack On Titan przejdzie do historii jako jedno z lepszych anime pod względem rozmachu, prezentowania akcji i fabularnych zwrotów. Mimo kontrowersji związanych z imperialistycznymi i eugenicznymi tematami, które buzują pod ich powierzchnią, dzieje Erena Jaegera, Mikasy Ackermann, best boy’a Armina i reszty zuchów to rozrywka wysokich lotów. One Piece, legendarne dziecko Eiichirō Ody, dobiło do odcinka numer 1000, wciąż podbijając stawkę i nie tracąc, a zyskując na jakości, mimo tak długiego czasu trwania serii. Pierwsze dwa sezony Demon Slayer – Kimetsu No Yaiba, mimo realizowania dość klasycznych tropów shōnen, to wizualna uczta, która zachwyca choreografią walk, designem postaci i projektami strojów. Jujutsu Kaisen podąża podobną drogą gatunkowych standardów, ale dokłada potwornie skomplikowany i równie efektowny system walki i klimat, obficie czerpiący z horroru. W zeszłym roku pojawiła się ekranizacja kolejnej części JoJo’s Bizzarre Adventure, z pierwszą kobiecą postacią w roli głównej. Jeśli lubicie modę, absurdalne, ale skrajnie pomysłowe rozwiązania fabularne i koturnowe dialogi, koniecznie obejrzyjcie/przeczytajcie arcydzieło Hirohiko Arakiego. Stone Ocean jest bardzo dobre, ale musimy chwilę poczekać na drugą połowę sezonu. 2021 potrafił trzymać poziom nawet w tak wymęczonym gatunku, jak isekai. Produkcje o bohaterach (spójrzmy wprawdzie w oczy, to najczęściej są ziomki) zabranych do innych światów, gdzie mają zupełnie nowy wachlarz możliwości, niż w swojej pierwotnej rzeczywistości, na przestrzeni ostatnich lat stały się powszechne aż do przesady. A jednak, w obrębie tej formy wciąż można spotkać kapitalne propozycje, choćby Re:Zero. Taką wyliczankę można prowadzić w nieskończoność – co samo w sobie jest potwierdzeniem tezy o złotych czasach anime – ale zamknę ją dwiema propozycjami, które mają szansę wejścia do kanonu na dekady. Odd Taxi to zamknięta, wciągająca od początku do końca, historia kryminalna, z bogatym psychologicznym tłem i intrygującymi postaciami. Jeśli macie czas wyłącznie na krótki skok w nowoczesne anime, to serdecznie polecam 13 odcinków Odd Taxi. Ten serial jest napisany tak dobrze, że wpędza w kompleksy niejeden film z Oscarem za scenariusz za pasem. Z kolei 86 to mecha anime na miarę naszych czasów. Aktualizuje gatunek walczących robotów o realistyczny i nowoczesny design maszyn (z humanoidalnych konstrukcji w stronę owadziej mobilności), będąc przede wszystkim wstrząsającą emocjonalnie rozprawą na temat wojny, powinności służbowych i rasizmu. 86 podsuwa świat pełen detali, który rozrasta się z każdym kolejnym odcinkiem. Również 2022 zapowiada się mocno. Czeka nas ekranizacja przebojowej mangi Chainsaw Man Tatsukiego Fujimoto, która może wyznaczyć nowe standardy brutalności na ekranie. Ale makabra to tylko część oferty – czytajcie Chainsaw Mana, fabuła złamie wam głowę! Spy x Family przenosi na mały ekran popularną mangę o szpiegowsko-zabójczym małżeństwie z rozsądku. Kontynuacja Ranking Of Kings, JoJo’s Bizzarre Adventure: Stone Ocean, Kimetsu No Yaiba, Komi Can’t Communicate… Uff, jest na co czekać – zresztą część z tych produkcji już się zmaterializowała i można je oglądać tu i teraz.

Odpowiedź na pytanie o ocenę czasów, w których żyjemy, nie należy do ani najłatwiejszych, ani, na dobrą sprawę, najrozsądniejszych. Na pewno dla osób zakochanych w japońskiej animacji nie było lepszego momentu – dostępność i różnorodność serii, możliwości dyskusji, czy powszechność informacji i opinii, przyprawia o zawrót głowy. Rosnące notowania japońskiej popkultury nie są wynikiem nieubłagalnych procesów rynkowych globalnego kapitalizmu – a przynajmniej nie wyłącznie. Anime bardzo często oferuje świat prostych wartości, a nawet jeśli moralne dylematy są głębokie i skomplikowane, to zazwyczaj istnieje jakieś rozwiązanie, światełko w najciemniejszym tunelu. Ważnym czynnikiem jest również możliwość projektowania na persony z ekranu. Niedopowiedzenia w treści i formie – jak prawdziwy charakter relacji między postaciami, czy ich ambiwalentne performowanie ról płciowych – dają margines dla wyobraźni widza, nawet jeśli są zupełnie niezamierzone. Ta szara strefa daje sporo satysfakcji osobom LGBTQ+, nawiązującym emocjonalną, a czasem i kreatywną więź z niektórymi charakterami. Oczywiście, w wielu produkcjach na wierzch wypływają problematyczne aspekty i emanacje tradycyjnego, głęboko patriarchalnego społeczeństwa. Czy rację mają wskazujący na kulturowy dystans, uniemożliwiający ocenę według zachodnich standardów, czy może ci krzyczący o wyrzuceniu anime do piekła? Przychylam się do opinii, że obie grupy i pozwólcie, że na razie nie będziemy rozmawiać o implikacjach takiej odpowiedzi. Czy ta dekada okaże się równie kultowa, jak lata 90-te XX wieku? Czas pokaże, ale są wyraźne sygnały potwierdzające tę tezę. Mimo setek nudnych produkcyjniaków, wciąż wypływają nietypowe perły i kapitalne realizacje znanych konwencji. Rozwój technik animacyjnych jest bezdyskusyjny. Przyszłość rysuje się równie optymistycznie. Kto wie, może także dla przepracowanych osób pracujących w studiach animacji. Warto zachwycać się jakością nowoczesnego anime, ale warto mieć świadomość, że jej kosztem bywa ludzkie nieszczęście. I temu warto kibicować najmocniej – jakość produkcji na pewno zyska na tym jeszcze bardziej. 

WIĘCEJ