Hymny równości mają spory potencjał, ale trzeba je robić dobrze.

Historia muzyki house obfituje w momenty przeciekania do mainstreamu w takiej czy innej formie. Nic dziwnego, bo ten gatunek muzyki klubowej ma spory komercyjny potencjał, bodaj największy z podstawowych tanecznych stylistyk. Szczyt housowej komercjalizacji przypadł na lata 90-te XX wieku, kiedy na listach przebojów pojawiło się wiele regularnych bitów z chwytliwymi wokalami. Nietrudno zauważyć w tym sprytną komodyfikację undergroundowego nurtu, do tego pochodzącego z marginalizowanej społeczności. Nic nowego w mainstreamie, to główna metoda, którą odświeża się zastane kreatywne bajorka wielkich wytwórni, od vogue po gangsterski rap. Czasami to szansa na wybicie się kogoś, kto rzeczywiście i autentycznie reprezentuje dany nurt, ale często to rozwodniona, wygładzona wersja, obliczona na jak najmniejsze naruszanie nijakiej palety smakowej masowej publiczności. House, oderwany od queerowego i rasowego doświadczenia społeczności, która go stworzyła, ma wiele cech wyjątkowo sprzyjających takiej operacji. Prosty i piekielnie skuteczny bit, euforyczne akordy, chwytliwe melodie. Z czasem stał się tożsamy z wyluzowanym barem na plaży, przyjemnym tłem w creepiastych zakątkach heteromatriksowych klubów, czy ścieżką dźwiękową w modnych sieciówkach odzieżowych. Rzucony daleko od równościowych hymnów Frankiego Knucklesa, wyprany ze swojego pierwotnego kontekstu. Nawet na parkietach undergroundowych klubów nie ma lekko, przytłoczony przez techno machinę. Ale ostatnio wiele wskazuje na to, że house powoli wraca, zarówno do spoconych piwnic, jak i na listy przebojów.

Zacznijmy od mainstreamowych przymiarek, bo czego, jak czego, ale housowego albumu Drake’a nie wywróżyłby nawet ani Nostradamus, ani wróżbita Maciej. Honestly, Nevermind to zdecydowany nadir kariery tego zipka, marnotrawienie solidnych, deep house’owych bitów na jęki i stęki pozbawione pomysłu i zaangażowania. Jak przystało na rasowego sępa kulturowego, Drake często przechwytuje modne pomysły i przyklepuje je do niezbyt porywających, za to przyjemnie neutralnych, obłych kształtów. Tak było z drillem, dancehallem, czy grimem, nie inaczej jest z housem. Honestly, Nevermind brzmi jak się nazywa – to właśnie house na chillerkę, zgentryfikowany, pozbawiony charakteru, zorientowany na niezobowiązujące machnięcie ręką. Dlaczego Drake, bez wątpienia jedna z większych gwiazd muzyki popularnej na planecie, uwziął się akurat na house? Jedna z teorii krążących w branży muzycznej, mówi o reaktywnym charakterze projektu – Drake dowiedział się o house’owej płycie Beyoncé i postanowił szybko zrobić coś swojego. Honestly, Nevermind rzeczywiście brzmi jak coś skleconego na kolanie, bez żadnej głębszej refleksji na temat możliwości i tradycji tej stylistyki. Co innego, przynajmniej n pierwszy rzut oka, Beyoncé.

Renaissance, nowy album artystki, ukaże się dopiero jutro, więc nie możemy oceniać płyty. Ale rzut oka na tracklistę i listę osób przy nim współpracujących, sprawia, że nie mogę się jej doczekać. Nie jestem przesadnym fanem B, ale nie da się ukryć, że potrafi być w forpoczcie interesującego popu. „Haunted”, swoją drogą dość klubowy numer, to do dzisiaj żelazna pozycja niemal każdej mojej playlisty. Kiedy pojawiły się wieści o house’owym (czy klubowym) albumie artystki, byłem sceptyczny. Kiedy wjechał singiel „Break My Soul”, z queerową ikoną Nowego Orleanu Big Freedią na samplu, mój entuzjazm został rozgrzany. Nawet jeśli opieranie się na „Show Me Love”, house’owym klasyku Robin S. z 1993 roku, to żaden wstrząsający zabieg. Kiedy pojawiła się lista gości, wiedziałem, że nie mamy do czynienia z prostym żerowaniem na modłę Drake’a. Kelman Duran, Honey Dijon, czy A.G. Cook to nazwiska znane w klubowym undergroundzie nie od dzisiaj. Obecność papy PC Music czy ikony house’u to żadna niespodzianka – przy popowej arystokracji kręcą się od dawna. Natomiast Kelman Duran (a kto wie, może detale produkcji przyniosą więcej niespodzianek tego typu) to już o wiele głębszy dig, za który warto przyklasnąć zespołowi artystki. Nawet Skrillex cieszy w tym zestawieniu, dopełniając mozaiki klubowego świata o EDM-owy komponent. Tracklista Renaissance wykazuje zrozumienie tematu, znacząco wykraczające poza typowo powierzchowne zakusy, kiedy gwiazda pop decyduje się na album osadzony w konkretnej, odległej od tego co robi zazwyczaj, stylistyce. Jeśli ktoś szanuje korzenie kultury, z której czerpie – a obecność Honey Dijon, czy wieści o samplowaniu Donny Summer czy Giorgio Morodera na to wskazują – to może wyjść z tego coś wartościowego, a przynajmniej solidnego. Nie mam złudzeń, że Renaissance będzie jakimś klubowym, awangardowym wygibasem. Ale jestem o wiele bardziej optymistyczny, niż kiedy dowiedziałem się o klubowej płycie Beyoncé. Różnica między projektem Drake’a, a Renaissance objawia się już na poziomie podejścia. Dla artystki kultura klubowa to wielofasadowa konstrukcja z bogatą historią, dla autora linijki Yeah, say that you a lesbian, girl, me too to plumkanie w tle. Być może Drake nie odwiedził zbyt wielu klubów z muzyką taneczną (wątpię, że B to zrobiła, ale wygląda na to, że przynajmniej kogoś do nich wysłała), ale raczej trafił do takich, gdzie zgentryfikowany house robi przyjemną mgiełkę wokół luksusowych drinków. A osoby ze zmarginalizowanych społeczności, które stworzyły tę muzyką jako własny azyl, zatrzymuje się na bramce.

Nie chcę nic odbierać innym klubowym stylistykom, ale house ma po swojej stronie ogromną różnorodność i potencjał. Przez dominację techno popadł w dj-ską niełaskę, ale to się powoli odwraca. Na jednym z najbardziej progresywnych muzycznie festiwali, Creepy Teepee, w tym roku można było usłyszeć wiele odmian house’u, wplatanych w post-klubową mieszankę, tak uwielbianą przez osoby dj-skie o najbardziej awangardowym guście. House’owe numery wkradają się coraz śmielej do wielu miksów, w których zupełnie nie spodziewałbym się je spotkać. I jasne, to nie jest tak, że house umarł na lata i nic się z nim nie działo – wciąż powstawały numery, wciąż gdzieniegdzie można było pójść na imprezę o takim charakterze. Ale nie da się ukryć, że zginął w gąszczu jednolitego klepania, zniknął w lineupach imprez i festiwali, które uparły się, że tech-house wystarczy jako jedyna odskocznia od techno łupanda. Tymczasem euforyczny, wyzwalający i równościowy charakter house’u może być nośnikiem czegoś więcej, niż tylko straceńczej i w wielu wypadkach nihilistycznej zabawy. Żyjemy w apokaliptycznych czasach, które cierpią na deficyt utopijnych narracji, czy jakichkolwiek pozytywnych wizji przyszłości. House może rozjaśnić ciemność, choć na moment. I jeśli ceną za to będzie słaba płyta Drake’a, albo inkorporacja undergroundu przez Beyoncé, to naprawdę nieduża stawka.

WIĘCEJ