Tradwife Wiktoria Wilkosz ma rację – współczesne kobiety (i nie tylko) za dużo pracują, ale nie jest to wina feminizmu, a późnego kapitalizmu.
Skrajna prawica w internecie jest w dużej mierze uważana za przestrzeń zdominowaną przez mężczyzn. Manosfera, o której więcej pisaliśmy tutaj, promuje antyfeministyczne i seksistowskie zachowania, używając mizoginistycznego języka i coraz agresywniej radykalizuje młodych mężczyzn. Jednak w ciągu ostatnich kilku lat pojawiło się mnóstwo kont na YouTube, Instagramie i TikToku, gdzie młode, białe kobiety wychwalają zalety bycia gospodynią domową, podporządkowania się mężczyznom i rodzenia wielu dzieci – są „tradycyjnymi żonami”. Istnieją spore szanse, że jeżeli sporo czasu spędzacie w internecie, koncepcja tradwives nie jest wam obca. Tradwife gotuje, sprząta i przede wszystkim jest dobrą, posłuszną mężowi żoną, która optuje za tradycyjnym podziałem ról płciowych i rodzinnych wartości. Naturalnie tradycyjna żona nie będzie spełniała się zawodowo, to w roli strażniczki ogniska domowego odnajduje szczęście, hołdując wzorcom kobiecości z lat 50. XX wieku i czytając Pismo Święte.
W Polsce najbardziej znaną tradwife jest Wiktoria Wilkosz (na TikToku ma ponad 33 tys. obserwujących), która jak na influencerkę przystało, pokazuje w mediach społecznościowych, jak wygląda jej dzień, co gotuje mężowi i dzieli się swoimi poglądami na kobiecość. Wiktoria stała się popularna przy okazji ślubu z Karolem Wilkoszem – asystentem na posła z ramienia Konfederacji. Para wstąpiła w związek małżeński, gdy Wiktoria skończyła 18 lat, a jej partner 29, przez co w internecie pojawiły się przypuszczenia, że dziewczyna mogła paść ofiarą groomingu. Sytuacji, w której osoba dorosła nawiązuje więź emocjonalną z dzieckiem, by zmniejszyć jego opory i ostatecznie wykorzystać seksualnie. Zarzuty te jednak wybrzmiały krótko, a Wiktoria wydaje się być w szczęśliwym związku. Na co dzień skupia się na mężu i przekonywaniu w mediach społecznościowych, że nie tylko ona ma się dobrze, ale to współczesnym kobietom jest źle. Ostatnio dodała TikToka (ponad 680 tys. wyświetleń), w którym porównuje życie kobiet w latach 50. do tego współcześnie. Dochodzi do wniosku, że nic nie dały nam osiągnięcia feminizmu, bo nie dość, że wciąż zajmujemy się domem i dziećmi, to na dodatek teraz zmuszone jesteśmy jeszcze pracować. Choć wybory Wiktorii, jej przekonania i wartości są mi obce, to rozumiem ją, a nawet po części zgadzam się z tym, co mówi, ale z kompletnie innych powodów.
Zacznijmy od absurdalnego wzdychania do lat 50. XX wieku i wizerunku idealnej pani domu jak z obrazka – szczupłej, witającej męża w progu z uśmiechem na twarzy, w pełnym makijażu i szpilkach z ciepłym, domowym obiadem na stole. Problem w tym, że styl życia, za którym tęsknią tradwives, nigdy nie istniał. Jest iluzją, wyobrażeniem na temat czasów, które ma mało wspólnego z rzeczywistością. Zacznijmy od tego, że w tych mitycznych latach 50. kobiety nie miały za bardzo wyboru, co do tego, jakie życie chcą prowadzić. Większość z nich wychodziła za mąż po ukończeniu szkoły i według oczekiwań od razu miała odnaleźć się w tradycyjnej roli. Nie za bardzo istniała jakakolwiek alternatywna droga ze względu na ogromną presję społeczną, by skoncentrować swoje aspiracje na rodzinie. W 1960 w Polsce około 40 proc. dziewcząt nie kontynuowało edukacji po szkole podstawowej, to była absolutna granica perspektyw edukacyjnych dla kobiet. Dziewczynki zostawały w domu u boku matki, żeby się nauczyć prowadzenia gospodarstwa domowego.
Wbrew temu, co wydaje się Wiktorii Wilkosz, ona również pracuje – prowadzi konta w mediach społecznościowych, w których opowiada o zaletach bycia gospodynią domową. Siedemdziesiąt lat temu nie miałaby tej możliwości, nie tylko ze względu na brak odpowiedniej technologii, ale po prostu dlatego, że od razu po zamążpójściu zmuszona byłaby zacząć rodzić dzieci. Nie miałaby możliwości zbudowania własnej platformy i społeczności, dzięki której czułaby się wysłuchana i zrozumiana. Ponadto w Europie z czasów zimnej wojny większość swoich dni spędzałaby w kolejkach po jedzenie i podstawowe produkty na kartki, zastanawiając się, jak wyżywić rodzinę. Jeśli natomiast Wiktoria wzdycha do tej epoki w wydaniu amerykańskim, to warto przypomnieć, że w połowie lat 50. XX wieku w Stanach na rynek weszły benzodiazepiny takie, jak Valium czy Prozac przepisywane na stany lękowe i depresję, od których później uzależniły się miliony kobiet. Ponadto w połowie zeszłego stulecia rasizm i dyskryminacja ze względu na orientację seksualną były na porządku dziennym. Naprawdę, nie ma do czego tęsknić, chyba że mówimy o dostępie do aborcji. Wbrew temu, w co wierzy Wiktora w Polsce w latach 1956–1993 prawo aborcyjne było o wiele bardziej liberalne niż teraz. Do 1959 roku kobieta musiała przedstawić oświadczenie o trudnej sytuacji życiowej, a jeśli lekarz nie akceptował tego oświadczenia, kobieta zawsze mogła się odwołać. Później przeprowadzano zabiegi praktycznie na życzenie kobiety, do momentu pamiętnej ustawy o planowaniu rodziny z 1993 roku, która przewidywała możliwość dokonania legalnej aborcji jedynie w trzech wyjątkach.
Nie twierdzę, że życie współczesnej kobiety jest usłane różami. W ogólnym rozrachunku mimo znacznie większej produktywności niż kilkadziesiąt lat temu, ludzie wcale nie pracują mniej, a do tego kobiety faktycznie oprócz pracy zawodowej, częściej zajmują się domem i wykonują większość nieodpłatnej pracy opiekuńczej. Zajmowanie się domem i rodziną to naprawdę ciężka, pełnoetatowa praca, której nie chcę ujmować. Do tego wszyscy walczymy z chorobą cywilizacyjną, jaką jest depresja, a marzenia o spokojnej starości burzy nam załamujący się system emerytalny i już widoczne zmiany klimatyczne. Jednak za taki stan rzeczy winić powinnyśmy nie feminizm, a neoliberalny kapitalizm. Nie ma wątpliwości co do tego, że praca zarobkowa dała kobietom ogromne poczucie niezależności, pozycję w rodzinie i siłę, żeby ewentualnie odejść. Natomiast to w dużej mierze umożliwiła również antykoncepcja hormonalna, która mimo licznych skutków ubocznych, na które narzeka Wiktoria Wilkosz, dała kobietom kontrolę nad rodzeniem dzieci i planowaniem rodziny niezależnie od partnera. Wciąż zarabiamy mniej niż mężczyźni za tą samą pracę, ale to właśnie dzięki feminizmowi luka płacowa zmniejszyła się przez ostatnie dekady. To nie feminizm, a wymagający ciągłego wzrostu kapitalizm podgrzewa naszą planetę i ograbia nas z surowców naturalnych. To życie w kapitalizmie, a nie odrzucenie tradycyjnego podziału ról płciowych jest odpowiedzialny za nasze pogarszające się zdrowie psychiczne. W swoim TikToku Wiktoria zwraca uwagę na to, że większość czasu spędzamy, gapiąc się w monitor w małych biurach, wykonując pracę, która nie tylko nie daje nam spełnienia, ale nawet nas nie interesuje. Mówi o produktywności, która jest elementem neoliberalnego żargonu, nie feministycznego. Wiktoria bezwiednie narzeka na wszystko to, co chwali partia jej męża. Obyczajowi konserwatyści uwielbiają wolny rynek i chcą Polski, w której wszystko jest sprywatyzowane i nie istnieją praktycznie żadne programy społeczne. Konfederacja zgodnie z neoliberalną myślą twierdzi, że ludzkiemu dobrobytowi najlepiej będzie służyć zminimalizowanie wpływu państwa na przedsiębiorczość, co w praktyce oznacza dokręcenie śruby pracownikom i pracownicom. Oczywiście wolnościowcy przyklaskują też otwartej dyskryminacji ze względu na płeć, orientację, kolor skóry czy pochodzenie, ale tym razem skupiam się na wizji gospodarczej. Śmiem twierdzić, że problemem współczesnej kobiety nie jest feminizm, który przecież niczego kobietom nie nakazuje ani nie zakazuje, a właśnie późny kapitalizm. Zdaje się, że poniekąd zauważa to również Wiktoria Wilkosz, tylko niestety mylnie identyfikuje sedno problemu.