Pouczająca historia ikony undergroundu.
Przypadek Keleli jest naprawdę interesujący. Wytypowana na gwiazdę przez brytyjski klubowy underground spod znaku rewolucyjnej wytwórni Night Slugs, nie stała się ikoną nowoczesnego R’n’B. Mimo naprawdę solidnego, żeby nie powiedzieć wybornego startu. Mixtape Cut 4 Me łączył to, co najlepsze ze świata rozlanych syntezatorów i głębokich basów z dobrymi praktykami gatunku ukochanego przez Ewę Sonnet. No, może poza chwytliwymi piosenkami – artystce bez zespołu 5-8 osób, który dopieści każdą sekundę utworu, na konkurencyjnym popowym rynku jest naprawdę ciężko. Co uwidoczniło się na debiutanckim albumie Keleli, Take Me Apart. Po stronie produkcyjnej mamy iście tytaniczny skład – Arca, Kingdom, Jam City, Bok Bok, czy Terror Danjah. Ale poza „LMK” i „Frontline”, płycie brakowało siły przebicia. Co nie znaczy, że była kiepska, po prostu zbyt rozciągnięta między undergroundowymi emulacjami i mutacjami R’n’B, a aspiracjami do popowej wielkości. W tym kontekście nie dziwi kilkuletnia przerwa, jaką wybrała artystka – spokojny czas na kalibrację był jak najbardziej uprawniony.
Nowy singiel Keleli, „Washed Away”, zdecydowanie rozwiązuje dylemat z debiutu. Artystka najlepiej czuje się w otoczeniu muzyki łamiącej schematy. Dodatkowo w teledysku wybrała kojące krajobrazy kraju jej przodków, Etiopii. R’n’B to dość zdradliwy, żeby nie powiedzieć jadowity, grunt. Powiększony dzięki hossie na płyty CD z przełomu tysiącleci, totalnie przeżarty przez najgorsze branżowe praktyki, zostawiający za sobą smutny krajobraz potrzaskanych karier i życiorysów. Wokalistki R’n’B, mimo pięknej muzyki, jaką wytwarzają, to najgorszy dowód na demoralizację branży. Z kiepskimi kontraktami, narażone na eksploatację, wyrzucane za burtę po krótkim terminie przydatności – to nie hiperbolizacja, ale realny obraz, jaki wyłania się z wywiadów, których udzielają po latach. Kelela, mimo najbardziej szczerych chęci swoich i ludzi z jej otoczenia, nigdy nie pasowała do tego świata, bo po prostu fruwała wysoko poza nim, w chmurach autorskiej ekspresji i wolności, o którą naprawdę trudno w najsilniejszych rejestrach muzyki popularnej. Powrót Keleli po kilku latach zwiastuje inny kierunek – o wiele bardziej pasujący do jej pełnego potencjału. Czy jest reprezentatywny dla całości materiału, zobaczymy – na razie artystka prosi o zaufanie do nadchodzących bangerów.
Historia Keleli to niejako rewers tego, co udało się osiągnąć Abelowi Tesfaye, który podbił świat pod pseudonimem The Weeknd. Kanadyjczyk również wybił się na radykalnej wersji R’n’B, także zaczynał od dobrze przyjętego mixtape’u. Ale miał wsparcie Drake’a – który już wtedy szedł na szczyt muzyki popularnej – a przede wszystkim, operował toksyczną męskością jako treścią tekstów i wyznacznikiem osobowości. Wrażliwa namiętność Keleli i słaba pozycja kobiet parających się R’n’B w branży nie dały jej tej samej famy. Niekoniecznie przez to, że nie miała dostępu do podobnej machiny branżowej, co Tesfaye. Kelela walczyła i w Wielkiej Brytanii, gdzie również można załapać się na trampolinę sukcesu- popatrzmy choćby na Rinę Sawayamę, czy Charli XCX – i w USA, gdzie można dopchać się do największych tuzów branży. Co więcej, niedługo przed wydaniem debiutu Keleli rozmawiałem z szefem Night Slugs, Bok Bokiem, który miał wielkie nadzieje na sukces płyty. Z tego co mówił wynikało, że zrobiono wszystko, co tylko się dało, żeby Kelela była next big thing. Z różnych przyczyn to się nie udało, ale trudno nie widzieć w tym pokłosia pozycji, jaką w branży mają wokalistki R’n’B. Od zawsze widziane jako niezbyt autonomiczne jednostki, które można w każdej chwili wymienić czy wyrzucić z obiegu. Trzymam kciuki za nowy album Keleli, bo czy będzie bardziej przechylony w stronę eksperymentu, czy znów śmiało popatrzy w popowy gwiazdozbiór, na pewno warto przyłożyć do niego ucho!