Dla progresywnej części społeczeństwa postulaty pełnego równouprawnienia płci są zupełnie naturalne, podobnie jak pewność, że przed nami wciąż jeszcze daleka droga do jego osiągnięcia. Nie jest przesadą stwierdzenie, że świat urządzili głównie mężczyźni, w zasadzie do XX wieku dzierżący pełnię władzy politycznej, społecznej, religijnej i kulturowej.
Dzisiaj próbujemy to odkręcać, sprawdzając najróżniejsze rozwiązania, mniej lub bardziej udane – od parytetów po działania edukacyjne. Oczywiście ubocznym efektem tych prób będzie strach tych, którym albo nie starcza wyobraźni na wyjście poza status quo, albo wprost z tego status quo korzystają. Kiedy pierwszy raz słyszy się o ruchu praw mężczyzn, łatwo o histeryczną reakcję, najczęściej tubalny śmiech albo oburzenie. Ale gdy przyjrzymy się temu zjawisku bliżej, widzimy, że sprawa nie jest tak jednoznaczna, bo oprócz standardowych odcieni mizoginii i incelskich komórek, schronienie znaleźli w nim chociażby ojcowie walczący o swoje dzieci. Jak na konserwatywne społeczeństwo, przez dekady nękane dominacją prawicy w przestrzeni publicznej, ten ruch jest wciąż zaskakująco mały, błąkający się po obrzeżach politycznego dyskursu. Tym bardziej warto mu się przyjrzeć, zanim rozłoży skrzydła – a patrząc po badaniach pokazujących polityczne preferencje młodych Polaków, to dosyć możliwe, bo grunt męskiej frustracji współczesnością pulchnieje coraz bardziej. Kryzys późnego kapitalizmu i katastrofa klimatyczna tylko tę frustrację wzmocnią.
Rodzicielskie batalie
Ruch praw mężczyzn ma swoje korzenie w Stanach Zjednoczonych. Dzięki zdobyczom filozofii postmodernistycznej można było zrozumieć, że patriarchat krzywdzi także mężczyzn, wtłaczając ich w ograniczające role społeczne czy narzucając toksyczny i ciężki do utrzymania w rzeczywistości wizerunek. Zerwanie z tym stanem rzeczy stało się podstawą do stworzenia men’s liberation movement. Oczywiście, od razu pojawił się reakcyjny odpór, który za źródło męskiej krzywdy uznał współczesność i wszelkie próby rozbierania tradycyjnego porządku, men’s rights movement. Podstawą tego porządku jest zazwyczaj męska seksualność i jej zaspokojenie, zresztą echa tego podejścia słychać w najbardziej ekstremalnych zakątkach działalności męskich ruchów, np. inceli. Ruch praw mężczyzn ma swoich międzynarodowych bohaterów, jak np. Warrena Farrella, autora książki The Myth of Male Power: Why Men Are the Disposable Sex z 1993 roku, i Paula Elama, twórcę organizacji A Voice For Men. W teorii ruch ma sensowne założenia, m.in. wskazuje na dyskryminację mężczyzn w sprawach sądowych o opiekę nad dziećmi i ma pomagać ofiarom przemocy (szczególnie seksualnej). W praktyce karmi się mizoginią, stosuje mowę nienawiści wobec organizacji feministycznych, a nawet nawołuje do przemocy. Paul Elam „satyrycznie” pisał o redaktorkach popfeministycznego Jezebel: If You See Jezebel in the Road, Run the Bitch Down [Jeśli widzisz Jezebel na drodze – rozjedź sukę], nie mówiąc o niekończących się atakach i podżeganiu przeciw organizacjom feministycznym oraz Planned Parenthood. Nieformalnym bohaterem ruchu praw mężczyzn jest także pseudopsycholog Jordan Peterson, który w równościowych ideach widzi głównie atak na zaspokajanie „naturalnych potrzeb” męskiej seksualności, a współczesne poczucie izolacji, odrzucenia i samotności przypisuje zniewieścieniu przestrzeni publicznej.
W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych czy Australii, gdzie rozmaite inicjatywy męskocentryczne cieszą się wsparciem finansowym republikańskich think tanków i altrightowych sponsorów, w Polsce ruch praw mężczyzn dopiero raczkuje. W popularnej prasie pojawia się jako ciekawostka albo jako „niepopularna kwestia, którą warto podjąć” (pewien magazyn popularnonaukowy, którego tytuł przemilczę). Optykę dyktują działania blogów w rodzaju DzielnyTata.pl czy Fundacja Masculinum, które podnoszą rzeczywiste problemy. Według danych GUS tylko w 4,5% przypadków sądy rodzinne powierzają opiekę nad dzieckiem ojcu, w 60,7% matce, a w 33,1% – obojgu rodzicom. W tej kwestii mocno działa Dzielny Tata, stawiając na agresywny i angażujący emocjonalnie przekaz. Wciąż problematyczne jest orzekanie alimentów, a przemoc wobec mężczyzn jest ignorowana przez policję i sądy. Niestety, ruchy praw mężczyzn wysnuwają z tych danych kompletnie złą diagnozę: za wszystko odpowiada feminizm i równouprawnienie. Tak jak staram się zrozumieć ból ojca, któremu niesprawiedliwa decyzja sądu odebrała opiekę nad dzieckiem, tak wciąż zachodzę w głowę, jak można sobie dobrać takich sojuszników w tej sprawie. Pomimo umocowania w rzeczywistych problemach ruchy praw mężczyzn rzadko kiedy skupiają się na rozwiązaniach, najczęściej pozostając przy budowaniu komór pogłosowych, w których można dać upust męskiej frustracji, używać języka, który stoi w opozycji do kompletnie demonizowanej politycznej poprawności, oraz podważać badania i statystyki, które stoją w sprzeczności z ich wizją doświadczanej opresji. Wystarczy wizyta na fanpage’u Społecznego Rzecznika Praw Mężczyzn (szczęśliwie nie jest to oficjalne stanowisko), by przekonać się, że nie chodzi tu o rzeczywiste działania, a o przekazywanie memów, informacji z niesprawdzonych źródeł, a przede wszystkim polaryzowanie postaw politycznych. Rzecznika praw obywatelskich Adama Bodnara nazywa się tutaj „pseudourzędnikiem”, sądy nazywane są najczęściej „postkomunistycznymi”, a wszelkie inicjatywy prokobiece traktuje się jako dyskryminację. To także przystań dla ludzi, którzy czują się pokrzywdzeni walką o swoje dzieci i jej wynikiem. Łatwo odczuwać wobec nich empatię, ale to uczucie szybko pryska pod wpływem stylu, na jaki decyduje się autor i komentujący. Ruchy praw mężczyzn nie oferują wsparcia infrastrukturalnego w postaci np. schronisk dla mężczyzn dotkniętych przemocą, brakuje też wsparcia prawnego, poważnych stowarzyszeń i fundacji zdolnych udźwignąć trudną materię tych problemów. Widać za to furtkę, którą uchylono dla dużo bardziej złowieszczych postaci.
Red pill i homary, czyli jak trafić do osamotnionych mężczyzn
Bardzo często pod ruchy rodzicielskie podczepiają się tzw. redpillowcy. Red pill to metafora wzięta z filmu Matrix, oznacza przebudzenie się w „realnym świecie” i ujrzenie prawdziwej opresji. Tą opresją są najczęściej kobiety, mniejszości rasowe i seksualne, które przebudowują świat ku krzywdzie mężczyzn. Najlepszą syntezę tego myślenia znajdziemy na stronie swiadomosc-zwiazkow.pl [pisownia oryginalna]: „The Red Pill jest filozofią, próbą obalenia najbardziej drażniących kłamstw na temat związków międzyludzkich, które wpajane są poprzez inżynierię społeczną, dzisiejszy feminizm, a które wpędzają nas w nieszczęście. W potocznym brzmieniu The Red Pill interesuje się losem męskości, mężczyzn i ich problemami, ponieważ jesteśmy trochę płcią zapomnianą i nastawianą na ostrzał. […]. Gdyby nie było tylu krzywdzących opinii o mężczyznach, tylu kłamstw na temat płci, a nawet miłości, to i nie byłoby trzeba tego kontrować. W jakiejś części TRP może też być stylem życia, ponieważ nastawia na optymalizację naszych zachowań i osobowości. The Red Pill daje świadomość tego kim jesteśmy, jaki jest świat. Daje wolność od narzuconych presji. To nie tak, że dostaniesz gotowe przepisy na wszystko, że klaśniesz w dłonie i będziesz miał to co sobie zażyczysz. Będziesz świadomy, więc będziesz mógł wybrać drogę którą chcesz podążać. Bez The Red Pill nie wchodzimy w związki świadomie, tylko na chybił-trafił. Instynktownie. Posługujemy się programem rodziców, czy też wyniesionym z filmów (!). Chcemy zniwelować ryzyko zepsucia relacji, lepszego wychowywania dzieci, uniknięcia kar planując małżeństwo, nie rozumiemy czemu spadło pożądanie w związku? The Red Pill ma na to wszystko odpowiedzi”. Znamienne jest ostatnie zdanie, czyli „odpowiedź na to wszystko”. Ruchy praw mężczyzn są odpowiedzią na płynność współczesności, rozbrajającą bezsilność kruchej konstrukcji, jaką jest tradycyjny maskulinizm wobec wyzwań absurdalnie złożonej rzeczywistości. Zauważmy, że w przytoczonym tekście zostaje określona opozycja: racjonalizm – instynkt.
Apelowanie do zasad rozumu, ale też naturalnego porządku, to standardowy arsenał redpillowców, których nauczył tego Jordan Peterson (nie czas i miejsce na rozprawę o tym tytanie intelektu, ale zapraszam do wpisania w Google frazy „Jordan Peterson lobster”, zabawa gwarantowana).
Załóżmy, że jestem młodym, samotnym mężczyzną. Moja praca nie ma zbytniego sensu – a w późnym kapitalizmie poczucie izolacji od pracy jest szczególnie silne – nie mam czasu ani pieniędzy, żeby wyjść na miasto ze znajomymi albo nawet zacząć tych znajomych poznawać. Jestem sfrustrowany i smutny. Wtedy czytam te słowa: „Zachodnia kultura dba głównie o słabsze jednostki, które nie chcą czuć się słabszymi, więc zakłamują rzeczywistość, że są równe i należy im się specjalne traktowanie. Dostają przywileje dzięki temu, że są słabsze, ale nie chcą by mówić o tym wprost. Są mniej zaradne, ale potrzebują mechanizmów ułatwiających, które będą legalnie podnosiły ich wartość. Niestety zamiast być wdzięczne za pomoc, to zaczęły się wywyższać i tworzyć wroga w mężczyźnie”. Patrzę na okładki kolorowych magazynów, wchodzę na Pudelka: wszystko się zgadza, same baby i pedały. Nawet dotychczasowa przystań dla męskich utopii i dystopii, czyli popkultura o nerdowskim zabarwieniu, została przejęta przez Social Justice Warriors. Pracuję ciężko, nie mam z tego nic, nie czuję się słaby, a wszyscy wokół chcą tym „słabym” pomagać, ale nie mnie, a jeszcze zepsuli mi Gwiezdne wojny. Tym łatwiej połknąć Czerwoną Pigułkę.
Demaskacja „ofiar” i feminizmu
Zaglądając na stronę 3R / Czerwona Pigułka (Ruch Na Rzecz Rzeczywistego Równouprawnienia i wydawnictwo książkowe) znajdziemy wiele wiadomości o rozmaitym stopniu prawdziwości, bez rozdzielenia na newsy i opinie: szemrane badania na temat utrwalania stereotypów przez matki, próba wybielania rapera oskarżonego o przemoc domową, najróżniejsze historie samobójstw wywołanych przez kobiety czy krytykę osób związanych z ruchem #metoo. Zresztą właśnie to ostatnie zjawisko stało się mocnym paliwem dla męskich ruchów w Polsce. Prawa rodzicielskie to skomplikowany i mało medialny temat, ale obrona kruchej męskiej tożsamości w patriarchalnym kraju może trafić na podatny grunt. I trafia. Na blogu Men’s Rights Polska praktycznie całą stronę główną zajmują materiały o „demaskowaniu” czołowych postaci ruchu #metoo, podważanie zasadności zarzutów ofiar (o których często pisze się w cudzysłowiu), cytowanie zawiedzionych feministek (najczęściej anonimowo). Te ostatnie to także ulubiona figura ruchów męskocentrycznych. Dobiera się najbardziej dzikie opinie wyrażone przez pojedynczą feministkę (lub byłą feministkę) i prezentuje jako dowód na to, że „nawet feministki widzą problem”. Ruch praw mężczyzn doczekał się nawet swojego kanonicznego dzieła, filmu pt. The Red Pill (a jakże), w którym reżyserka Cassie Jaye (eksfeministka) szokująco odkrywa „prawdę” o tym, że tak naprawdę to mężczyźni są słabą i pokrzywdzoną płcią, bo np. wykonują niebezpieczne prace czy stanowią większość w wojsku.
Równość i empatia, czyli jak wypłukać pigułkę
To prawda, mężczyźni są pokrzywdzoną płcią. Patriarchat krzywdzi wszystkich tak samo. Izoluje mężczyzn od ról społecznych, w których chcieliby się realizować, bo zostały one stereotypowo przypisane kobietom. Wywiera na nich presję, na którą składa się posiadanie siły fizycznej, wieczna walka ze światem i niemożliwość słabości lub emocjonalnego podejścia. Stąd takie, a nie inne wyroki sądów. Stąd lekceważenie pobitych mężczyzn na policji. Nie ze względu na feminizm, nie ze względu na systemowe próby naprawiania wielowiecznych zaniedbań, ale właśnie ze względu na nakładanie chorej odpowiedzialności na kruchą tożsamość. „The Red Pill obala hipokryzję płci, głównie kobiet ponieważ to one sprawują w naszym systemie płeć centralną i przy jej pomocy narzucone zostały nowe prawa (adoracja, mass media przepełnione zniewieścieniem, mężczyzna jest wrogiem, niedorajdą lub głupkiem – mimo, że wychowany został przez kobietę, to nie wini się kobiet). Problemy mężczyzn są mniej ważne dla społeczeństwa (w tym problemy mężczyzn z kobietami), o czym The Red Pill uświadamia. Jeśli masz empatię – wejdziesz w to”. Mam złe wieści dla autora tych słów: wchodzenie w „to” jest właściwie objawem braku empatii. Żyjemy w kraju, w którym postępuje rozkład tkanki społecznej, a empatia praktycznie nie istnieje. Używając skomplikowanych i bolesnych emocjonalnie kwestii, takich jak np. walka o prawa rodzicielskie, do krzewienia uproszczonych i toksycznych ideologii czy nieprawdziwych informacji, ruchy praw mężczyzn jeszcze tę sytuację pogarszają. Oprócz trudno skrywanej mizoginii w ich tekstach bardzo często pojawia się także mniej lub bardziej subtelna homofobia, a nawet nawoływanie do przemocy.
Powinniśmy z całą mocą wspierać wszelkie działania równościowe, bo to właśnie one są gwarantem odejścia od systemu, w którym jedni są słabi, a inni silni. W którym seksualne spełnienie jest prawem natury, a nie kwestią wolnego wyboru. W którym sąd kieruje się abstrakcyjnymi kategoriami tradycyjnych ról społecznych, a nie empatyczną wiedzą o rodzinie.
W USA środowiska męskocentryczne stały się siedliskiem ekstremizmu, wizji przemocy i rzeczywistego terroryzmu, a także rosnącą w siłę frakcją polityczną. W Polsce wciąż jesteśmy na początku tej drogi i nie powinniśmy tych ludzi zostawiać samym sobie. Ale musimy działać szybko, bo czasu coraz mniej, a warunków do sięgnięcia po czerwoną pigułkę coraz więcej…