Zaśmiecenie polskich dróg, krajobrazu i przestrzeni publicznej to wyraźny problem, który nie sprowadza się jedynie do wymiaru estetycznego, choć ten kole w oczy najbardziej.

ŚMIECIOZA

Jako dziecko dużo jeździłam z rodzicami po Borach Tucholskich. Ojciec nie wyruszał na wycieczkę rowerową bez worka na śmieci i nieważne, jaki dystans przejechał, z lasu zawsze wracał z torbą pełną śmieci. Gdy jechaliśmy nad jezioro, do swojego roweru mocował przyczepkę, najpierw jeździłam w niej ja, a później (gdy przesiadłam się na własny rower) woziły się tam śmieci. Pełne, pękate, czarne worki z dumą siedziały z tyłu i wesoło podskakiwały w neonowej przyczepce na każdym korzeniu i kamieniu. Ojca nic nie drażniło tak, jak bezmyślnie rzucony na leśną ściółkę papierek od batona czy pusta puszka po piwie spoczywająca na ciemnozielonym mchu. Od naszej ostatniej wspólnej przyczepkowej wycieczki minęło już sporo czasu, a w polskich lasach śmieci wciąż przybywa.

Kilkanaście tablic najczęściej w pstrokatych kolorach zamontowanych na elewacji budynku rozprasza uwagę potencjalnego odbiorcy i zamiast zachęcać go do skorzystania z usług, pozostawia w nim poczucie chaosu reklamowego. Również te przydrożne, gęsto ustawione w formie banerów, tablic lub reklam mobilnych, odciągają uwagę kierowców od tego na czym, dla naszego wspólnego bezpieczeństwa, powinni się skupić. Odsłonięcie przestrzeni publicznej i uporządkowanie miejskiego krajobrazu jest punktem wyjścia nowego prawa miejscowego.

Lasy, miasta, rzeki i oceany usłane są śmieciami. Nie wyolbrzymiam. W północnej części Oceanu Spokojnego między Kalifornią a Hawajami znajduje się olbrzymie dryfujące skupisko śmieci i plastikowych odpadów utworzone przez prądy oceaniczne. Szacowana masa dryfującej plamy wynosi 45–129 tys. ton i ma powierzchnię aż 1,6 mln km², co równa się prawie trzykrotnej wielkości Francji. Ludzie kochają śmiecić. Gdy w marcu 2020 roku polski rząd zamknął lasy, w krótkim czasie petycję o zniesienie zakazu podpisało ponad 166 tys. osób. Jednak co roku leśnicy wywożą z nich śmieci, które zapełniłyby tysiąc wagonów kolejowych. Sprzątanie kosztuje Lasy Państwowe 20 mln zł rocznie. A że ceny gospodarowania odpadami rosną, ta kwota z roku na rok rośnie. To tego dochodzą koszty ponoszone przez lasy gminne oraz lasy prywatne). Lasy Miejskie w Warszawie w zeszłym roku wydały na sprzątanie 750 tys. złotych. Abstrahując nawet od kosztów, bo przecież nie tylko o to chodzi. Jesteśmy lata, w najlepszym wypadku dekady, przed katastrofą klimatyczną, ograniczenie emisji CO2 uda się osiągnąć jedynie w wyniku międzynarodowej presji na państwa. Jak na razie Polska nie chce nawet odejść od węgla, a najwyraźniej większości Polek i Polaków kwestie środowiskowe kompletnie nie interesują, skoro nie potrafią nawet po sobie posprzątać w górach czy nad morzem lub chociaż odpowiednio posegregować śmieci we własnym domu. Kto w takim razie ma wywrzeć presję, by rząd podjął odpowiednie kroki i wreszcie potraktował ocieplający się klimat jako realne zagrożenie?

REKLAMOZA

Nie lubię jeździć po Polsce. Nie dlatego, że nie ma tu pięknych, ciekawych i wartościowych miejsc, ale dlatego, że zawsze napawa mnie smutkiem wizualny chaos tego kraju. Ciężko cieszyć się urokiem Podhala, ponieważ tatrzański krajobraz zasłania las reklam, który ciągnie się wzdłuż Zakopianki od Krakowa do samego Zakopanego. Reklamoza wylewa się z miast i jak lepka, pstrokata maź sięga coraz dalej. Ratunkiem miała być wprowadzona w 2015 roku ustawa krajobrazowa, która niestety nie przyniosła żadnych poważnych zmian, a jedynie zmusiła samorządy do tego, by rozwiązały problem na własną rękę. Wielkoformatowe siatki reklamowe, które szczelnie zasłaniają wieżowce, poszarpane bannery reklamowe na płotach, rażące w oczy telebimy – tego wciąż jest zdecydowanie za dużo. Oczywiście, gdy mówimy o największych powierzchniach reklamowych, to w mieście wykupywane są przez duże, często międzynarodowe firmy, którym nie zależy na samoregulacji czy poszanowaniu woli społeczeństwa, a raczej na ciągłym poszukiwaniu większych zysków. Miasta są często tak naładowane komunikatami wizualnymi, że firmy w swoim przekazie stawiają na ilość, a nie na jakość, by jakkolwiek zostać zauważonym. Ale bitwa na reklamy nie ogranicza się do dużych miast, bo w tych mniejszych często wygląda to równie upiornie. Tereny podmiejskie, a coraz częściej i wiejskie są podobnie zaśmiecone, bo każdy właściciel hurtowni metalu czy budki z kebabem chce mieć swój szyld, reklamę i baner. Świętość własności prywatnej wpisana jest również w nasz sposób postrzegania przestrzeni. Panuje przekonanie, że na własnej ziemi każdy może robić, co mu się podoba i nikt – a tym bardziej urzędnik – nie powinien decydować o tym, co jest dozwolone lub nie. Przywiązani do własności prywatnej, Polacy nie rozumieją pojęcia dobra wspólnego.

Jednym z problemów jest to, że nie za bardzo mamy skąd czerpać wzorce. Nie ma ogólnodostępnych katalogów z odpowiednimi przykładami, a w samorządy nie powołują na stanowiska osób wykształconych plastycznie, które mogłyby służyć radą i ukierunkować szalone wizje reklamowe przedsiębiorców. Wspomniany właściciel hurtowni metalu czy kebabu nie ma przecież odpowiedniej wiedzy estetycznej, ponieważ system edukacji w Polsce o to nie zadbał. Grafik czy projektant większości wydaje się zbędnym kosztem, patrząc na najnowszy banknot kolekcjonerski, wydaje się, że przekonanie to dzieli nawet Narodowy Bank Polski. Z gąszczu budynków, symboli, napisów i kolorów ciężko wyłapać nawet nominał banknotu zaprojektowanego przez Justynę Kopecką, która do realizacji tego zlecenia chyba używała Gimpa. Skoro jedna z najważniejszych w tym kraju instytucji wydaje coś tak brzydkiego, jakim cudem, przeciętny przedsiębiorca ma stworzyć coś lepszego. Rozejrzy się po okolicy i zrobi to, co sąsiad, a jedynym wyznacznikiem będzie cena i rozmiar – najlepiej najtaniej i najwięcej. Tak, by każdy zauważył.

Tak więc co z tego, że tu i ówdzie zostaje wprowadzony dany przepis, jeśli jego sens nie jest powszechnie rozumiany. Dlatego kwestia edukacji w zakresie estetyki, polityki przestrzennej, ekonomii, studiów miejskich, urbanistyki, prawoznawstwa itd. jest paląca. Kształtujemy przestrzeń na oślep, bez wiedzy i umiejętności, a potem ta przestrzeń kształtuje nas. Mieszkając w brzydkim kraju, tworzymy brzydkie rzeczy. Niestety, do szkół wchodzi HiT Czarnka, więc nadzieja na rzetelną edukację estetyczną pozostaje właśnie tylko tym – nadzieją.

ZNAKOZA

Czego jeszcze w Polsce mamy za dużo? Znaków. Prawo o ruchu drogowym opisuje ponad 400 znaków i wciąż przybywa ich więcej. Jednym z najnowszych dodatków jest znak informujący o punktach ładowania pojazdów elektrycznych, a do moich ulubionych należą te zgłoszone przez lokalnych zarządców dróg, które np. każą zachować ostrożność, ponieważ w okolicy spacerują jeże lub pewne siebie kaczki wpakowują się na drogę.

Kierowca musi selekcjonować informację i bodźce płynące z otoczenia, dzięki wszechobecnej reklamozie narażony jest na ich nadmiar, ale za duża ilość znaków drogowych także wpływa na rozproszenie za kierownicą. Postawione niezgodnie z organizacją ruchu znaki, zamiast pomagać – szkodzą. Natężenie zbyt wielu bodźców w krótkim czasie może prowadzić do pominięcia ważnych informacji przez system poznawczy kierowcy, co oczywiście jest niezwykle niebezpieczne. Zmieniające się na krótkich dystansach drogi limity prędkości nie tylko nie powodują poprawy przestrzegania przepisów, ale wręcz dają efekt odwrotny, postrzegania znaków jako niepotrzebnych, niewnoszących istotnej informacji do procesu prowadzenia pojazdu. Problem zauważalny jest szczególnie na tych drogach, gdzie w wyniku kolejnych zmian powstają nowe ograniczenia, a starsze znaki nie są sprawdzane i usuwane z drogi – mówi dr inż. Mikołaj Kruszewski, z Centrum Telematyki Transportu Instytutu Transportu Samochodowego.

Jeżdżąc po mieście łatwo odnieść wrażenie, że znaków jest po prostu nadźgane. Najczęściej dzieje się tak w miejscach, gdzie krzyżuje się kilka rodzajów dróg (gminne, powiatowe, wojewódzkie i krajowe) zarządzanych przez różnych zarządców, którzy nie uzgadniają między sobą zasadności stawiania konkretnych znaków.

Podobnie jest w przypadku znaków stawianych tak na wszelki wypadek, które pojawiają się przy drogach dosłownie po to, by w sytuacji wypadku, nie postawić zarządcy zarzutu zaniedbania. Bywa, że znaki zasłaniają inne znaki lub się nawzajem wykluczają. Ale nie tylko o znaki chodzi. W zeszłym tygodniu głośno było o uliczce na warszawskim Muranowie, która została obstawiona gęstym szpalerem słupków oraz wielokrotnie powtórzonych znaków zakazu wjazdu, co dało dość surrealistyczny obraz rodem z Photoshopa. Śródmiejski Zakład Gospodarowania Nieruchomościami tłumaczył, że taka ilość jest uzasadniona koniecznością przestrzeganie organizacji ruchu w tym rejonie. Problem polega na tym, że znaki w przesadnej ilości dają dokładnie odwrotny efekt.

Podobno temat polskiej znakozy poruszany był już wielokrotnie, a już w 2014 roku Najwyższa Izba Kontroli zwróciła uwagę na to, że znaki ustawione są często kompletnie z przypadku i na dodatek zbyt gęsto. W 2015 wystartował nawet pionierski program przeglądu oznakowania drogowego w Bydgoszczy. Po monitoringu ponad pół tysiąca kilometrów dróg zebrano 500 uwag dotyczących niewłaściwego oznakowania. Co z tymi wnioskami stało się dalej? Nic. Głównym problemem jest brak spójności dróg publicznych w zakresie oznakowania. Zarządcy robią swoje i nie przejmują się innymi.

Każda epoka ma swoją estetykę, ale czy ta współczesna musi być tak paskudna? Tak chaotyczna, tak koląca w oczy? Chaos wizualny w Polsce to w równym stopniu problem prawny, ekonomiczny, społeczny, polityczny i oczywiście estetyczny. To problem złożony, dlatego nie ma tu prostego rozwiązania, a raczej wielopoziomowe myślenie, które przede wszystkim zaczyna się od świadomości istniejącego problemu, czyli edukacji.

WIĘCEJ