Parkiet pełen dobrych pomysłów.

Wokół zapowiedzi nowej, zorientowanej klubowo, płyty Beyoncé narosło wiele nadziei i obaw. Swoimi podzieliłem się TUTAJ, szczególnie w kontekście zupełnie nieudanej, pozbawionej zaangażowania i pomysłu płyty Drake’a. Relacja muzyki klubowej z popowym mainstreamem jest długa i złożona. Od przejęcia disco – czyli gatunku protoklubowego w dzisiejszym rozumieniu – po mroczny okres mariażu z EDM-em, parkietowe brzmienia od dekad stanowią żyzne pole inspiracji. Nic dziwnego, przez swoje organiczne i w zasadzie nienaruszalne połączenie z technologią, muzyka klubowa jest na czele produkcyjnego frontu. Czym bardziej nagrywanie muzyki odchodziło od analogowych, staroszkolnych metod realizacji nagrań, tym bardziej zbliżało się do świata muzyki elektronicznej i klubowej. Renaissance jest pod tym względem absolutnie logicznym krokiem, do tego dość nieszablonowym, w obliczu wielu podobnych zakusów na mariaż popu z klubowym światem. Tam, gdzie u Drake’a brakowało kreatywności i szacunku do materiału źródłowego, Beyoncé sięgnęła po osoby z wewnątrz tanecznej kultury. Po rewelacyjnym singlu z Big Freedią bałem się, że będzie to nostalgiczna podróż do źródeł house’u, ale zupełnie tak nie jest. Na Renaissance dostajemy niezłą pigułkę (badum tss) najróżniejszych stylistyk, do tego zrealizowanych z wyczuciem. Nie wiem, czy to najlepsza płyta Beyoncé pod względem kompozycyjnym – mimo wszystko, klubowy utylitaryzm różni się od tego popowego – ale z pewnością najciekawsza, jeśli chodzi o produkcję.

Już samo otwarcie Renaissance jest szokujące. To nie tak, że wcześniej artystka nie rzucała podkręconych piłek publiczności – choćby album Beyoncé obfitował w eksperymenty (z absolutnym klasykiem wszechczasów, „Haunted”, na czele) – ale tu pierwszy numer jest iście awangardowy. To zasługa herosa klubowego undergroundu, Kelmana Durana, który stworzył ten bit. Kolejne utwory przechodzą w siebie płynnie, wzmacniając klubowe koneksje, bo płyty słucha się jak miksu. Przechodząc przez Renissance, byłem pod wrażeniem tego, jak wiele decyzji jest tu bezkompromisowych, zupełnie z boku oczekiwań mainstreamowej publiki. Czy zwrot ku muzyce tanecznej był motywowany utiktokowieniem współczesnych realiów branży? Być może, bo do każdego bangera z tej płyty (a mówimy praktycznie o całości) można śmiało tworzyć viralowe układy i ruchy. Ale mimo wszystko, to wciąż autonomiczny i dość autorski album, który zaskakuje swoją formą i realizacją – w końcu stoi za nim jedna z największych gwiazd w historii muzyki popularnej.

Oczywiście, sposób powstawania Renaissance jest zupełnie niepodobny do tworzenia jakiegokolwiek klubowego wydawnictwa. Do każdego utworu dostajemy istną litanię osób odpowiadających za songwriting, teksty i produkcję. I owszem, widzimy tradycyjnych, wysokoprofilowych producentów R&B/popowych/hip-hopowych: The-Dreama, Boi-1da, Hit-Boy’a, czy Tricky Stewarta. Ale obok nich są również nazwiska związane z brzmieniami, których echa odbijają się na Renaissance: Honey Dijon przy housie, Kelman Duran przy post clubie, GuiltyBeatz przy afrobeacie, czy A.G. Cook przy radykalnym hyperpopie. Kiedy Beyoncé nawija w stylu kojarzonym z vogue, tekst pisze MikeQ. Zdaję sobie sprawę z tego, że ten zestaw to mniej wynik jakiegoś głębokiego szacunku do najróżniejszych muzycznych światów (choć może być i tak), po które sięga artystka, a bardziej sprytne rozpuszczenie wici, żeby pozyskać ich najlepszą reprezentację do projektu. Ale nawet ta iście popowa kalkulacja, oparta na drenowaniu undergroundu – praktyka spopularyzowana przez Kanyego Westa przy okazji YEEZUSA – i taśmie produkcyjnej złożonej z misternych stanowisk pracy, ma w sobie sporo kreatywności, a przede wszystkim jakości.

Renaissance to solidna ściąga z tego, co dudniło w klubach cłego świata przez ostatnie trzydzieści lat. House, vogue, zdekonstruowany reggaeton, hyperpop, jersey/baltimore club… Jednocześnie, to zasłużony hołd dla queerowego charakteru muzyki i kultury klubowej, który pogubił się po drodze gentryfikacji na wzór EDM-u, Drake’a i klepanda europejskich techno brosów. Od gości na płycie, po brzmieniowe i estetyczne sygnały czy motywy, Renaissance oddaje queerowemu cesarstwu to, co cesarskie. Zazwyczaj świat popu bierze od queerowej społeczności, nie oglądając się na oddanie sprawiedliwości, czy choćby wzmiankę o tym, gdzie leżą źródła tych inspirujących zabiegów. Patriarchalna/biała/cis-hetero hegemonia, trzęsąca branżą muzyczną od dawna (to się zmienia, ale bardzo powoli), ma długą i bogatą historię żerowania na kulturach zmarginalizowanych społeczności. Rock’n’roll, disco, a potem house, hip-hop, „Vogue” Madonny, reggae, drill i wiele, wiele innych. Czasami to nie jest cała muzyka, a tylko wizualne i estetyczne elementy, stroje, fryzury, tańce. Dzisiaj rozliczamy się z tym coraz śmielej, ale trudno oczekiwać wielkich efektów wobec dosłownych dekad wykroczeń. Beyoncé miała o tyle łatwiej, że od lat jest fetowana w queerowych kręgach. Dla niektórych gwiazd to trudna pozycja – jej aprobata może poskutkować gniewem co bardziej konserwatywnej publiki. Ale inne, jak Lady Gaga, przyjmują ją w pełni, stając się queerowymi ikonami (kończącymi w American Horror Story, najlepszym miejscu do ekspresji). Na Renaissance Beyoncé zdaje się mówić: wiem, ile znaczę dla was, spójrzcie, co zrobiła dla mnie wasza kultura. Nawet jeśli jest to podejście skażone cynizmem – w co wątpię, bo tylko prawaccy szaleńcy mogą poważnie myśleć, że wspieranie społeczności LGBTQ+ to komercyjnie dobry ruch – to i tak warte kilku słów pochwały.

Mam wątpliwości, co do tego, czy ten album będzie tak wielkim sukcesem komercyjnym, jak inne płyty Beyoncé. Nie ma tu efektu niespodzianki, jak w przypadku Beyoncé, nie ma plotkarskiej otoczki, jak na Lemonade. To klubowa płyta Beyoncé, co może wywoływać spazmy w obrębie tanecznej branży, ale nie w mainstreamowych mediach. Również bardziej eksperymentalna materia muzyczna nie wróży podbijania streamingów. Ale mogę się mylić, bo nielichym czynnikiem będzie tu TikTok, który da wielu numerom z Renaissance drugie, trzecie i kolejne życia. Natomiast patrząc w oderwaniu od branżowej manii liczb, to wyborny album. Spójny, kreatywny, pod wieloma względami zaskakujący i odświeżający. Do Beyoncé jako postaci zawsze miałem mniej sympatii, niż do jej muzyki, ale tutaj wychodzi z niej ktoś inny. Nie oderwana od rzeczywistości królowa, która trademarkowała girlbossiarstwo w ramach najbardziej konformistycznych zachowań. Nie żona Jay’a-Z, definiowana przez związek ze znaną osobą i meandry publicznej relacji. Sporo tu ciałopozytywności, samoakceptacji, deklaracji niezależności i wezwań do podążania za tym, kim się naprawdę czujemy. Zgrywa się to z klubowo-queerową otoczką płyty i na pewno jest mniej toksyczne, niż nawoływanie do zakładania pierścionka na palec, czy publiczne pranie brudów z sypialni. Do Renaissance wracam wręcz nałogowo, za każdym razem odkrywając kolejną warstwę. Dawno nie było równie przemyślanej, spójnej i artystycznie uczciwej płyty w obrębie wysokoprofilowego popu (może poza Weekndem). Tańczę dalej! 

WIĘCEJ