Tym razem syndrom sztokholmski został w domu.

Kanon klasycznych bajek Disneya wciąż obowiązuje, przy usilnych staraniach, by wygładzić jego problematyczne aspekty. Rozrywkowy gigant stara się jak może, żeby np. do postaci księżniczek, które w przeszłości były emanacjami najgorszych aspektów patriarchatu, dopisać bardziej aktualne konteksty. Czyli bardziej girl power niż gaslighting, girlboss zamiast ofiary przemocy seksualnej (całowanie śpiącej osoby bez jej zgody? Wszystko, żeby złamać klątwę!). Tego typu rewizje są o tyle podejrzane, że pochodzą od firmy, którą trudno posądzać o dobrą wolę i szczere intencje. Disney to korporacja, która progresywne ruchy wykonuje tylko pozornie, w granicach wyznaczonych przez taniec wokół konserwatywnej części publiczności, która ma dzieci i portfele. Widać to było doskonale niedawno, kiedy władze Florydy zatwierdzały dokument ograniczający możliwość edukacji na temat osób LGBTQ+ w szkołach. Uchwała, nazywana przez krytyków Don’t Say Gay, była szeroko krytykowana przez progresywne środowiska. Z nadzieją patrzono na Disneya, który jest ogromnym pracodawcą w regionie dzięki Disneylandowi w Orlando. Spodziewano się przynajmniej groźby wyprowadzenia parku rozrywki do innego stanu, skończyło się na bezwartościowej wacie słownej. Bob Chapek, CEO Disneya, ma o wiele bardziej ostrożną politykę względem swojego poprzednika, Roberta Igera. Przy okazji wyszło na jaw, że korporacja przez lata wspierała kampanie skrajnie konserwatywnych polityków. Po fali oburzenia, Chapek w wewnętrznym mailu przeprosił za milczenie w sprawie kontrowersyjnego prawa i obiecał, że korporacja nie będzie już finansowo wspierać republikańskich wampirów. Lepiej późno niż wcale?

Tymczasem świat kultury i rozrywki dekonstruuje disnejowskie mity od dawna. Rewizję przechodzą księżniczki, które dostały drugie, o wiele bardziej równościowe życie w internecie dzięki fanowskiej twórczości. Powstają artykuły, książki i wideoeseje analizujące krzywdzące, reakcyjne schematy klasycznych fabuł i postaci. Tworzy się takie filmy, jak Belle, najnowsze dzieło Mamoru Hosody, które pojawi się w polskich kinach 1 kwietnia, a już teraz można je oglądać na przedpremierowych pokazach. Kroi się kolejny hit, nie tylko dzięki pozycji nominowanego do Oscara za Mirai reżysera, angielskiej obsadzie pełnej gwiazd (np. Hunter Shafer z Euforii), czy kapitalnej warstwie wizualnej. Belle to nowa wersja Pięknej i Bestii, w wirtualnym świecie i z aktualizacją najgorszych aspektów klasycznej historii. Wiele scen japońskiej produkcji nawiązuje do disnejowskiego przeboju, nietrudno też zauważyć, że awatar głównej bohaterki jest mocno zainspirowany postaciami księżniczek. Belle stara się, jak może, by uniknąć pułapek wdrukowanych w tę opowieść. Główna bohaterka nawiązuje kontakt z Bestią z własnej woli, a całość jest mniej romansem, a bardziej przypowieścią o przemocy domowej, naturze wirtualnych światów i wpływie mediów społecznościowych na dobrostan. Film aktualizuje znaną fabułę o wątki, które dotyczą nas w dużym stopniu, w zasadzie niezależnie od wieku. Przy czym nie tonie w oceanie nawiązań i tanich zagrywek na nostalgii w rodzaju Ready Player One, a buduje własny, samodzielny świat.

Belle to także fenomenalny spektakl, zarówno pod względem animacji (2D i 3D), jak i dźwięku. Muzyka odgrywa tu ważną rolę, jest narzędziem w radzeniu sobie z traumą i trampoliną do spełniania marzeń. Utwory w filmie są przebojowe, świetnie zaaranżowane i nowocześnie brzmiące. O ile dwuwymiarowe sceny w realnym świecie nie odbiegają od wysokiego poziomu Studio Chizu, tak trójwymiarowa animacja w wirtualnym świecie gry U, gdzie rozgrywa się spora część Belle, wskakują na nowy poziom tego, co możliwe na ekranie. 2021 był naprawdę dobrym rocznikiem dla animacji, z BelleArcane na czele stawki. Najnowszy film Hosody z niebywałą sprawnością korzysta z wielu możliwych technik i narzędzi, a disnejowskie inspiracje przepracowuje w interesującym kierunku. Nawet bez mądrej i wzruszającej warstwy fabularnej, Belle warto by było polecić dla samej animacji i muzyki. Szczęśliwie, to dzieło kompletne, a przy okazji na tyle dojrzałe, że można je zarekomednować każdemu, niezależnie od wieku. Nie traktuje publiczności infantylnie, a disnejowskie tropy podejmuje dla twórczej dekonstrukcji, nie taniego poklasku. Polecam po stokroć!

WIĘCEJ