Zagrożenie dla opoki muzyki alternatywnej.
Pośród niezależnych platform obsługujących obieg muzyczny, Bandcamp cieszy się naprawdę sporym szacunkiem i opinią miejsca, które na biznes patrzy przede wszystkim z perspektywy korzystnej dla strony artystycznej. Czy słusznie? W jakimś stopniu na pewno. Przede wszystkim Bandcamp oferuje najłatwiejszy do zrozumienia i relatywnie przejrzysty system rozliczeniowy. Serwisy streamingowe starają się jak mogą, żeby utrudnić dotarcie do informacji o tym, kto rzeczywiście zarabia na muzyce i ile, w dodatku proponując naprawdę długie okresy płatności. Na tym tle Bandcamp wypada nad wyraz korzystnie, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę reakcję platformy na pandemię. Akcja Bandcamp Friday – pierwsze piątki miesiąca, kiedy cały dochód ze sprzedaży muzyki trafia do osób artystycznych i wytwórni – stała się wzorem rozsądnego wsparcia dla branży w kryzysie. Oczywiście, są i ciemniejsze strony tego rozwiązania, głównie jeszcze większa konkurencja o uszy i portfele publiczności, ale bandcampowe piątki przyniosły więcej pożytku niż szkody. Rozmawiając o jasnych punktach Bandcampa, nie można pominąć wymiaru społecznościowego. Owszem, techniczne aspekty serwisu kuleją – żeby użyć dość dyplomatycznego terminu – ale wokół niego wytworzyła się społeczność, której zależy na dobrej muzyce, a także uczciwym wsparciu dla ludzi, którzy ją tworzą. Buy Music Club (i inne inicjatywy tego rodzaju), liczne zestawienia przy okazji bandcamowych piątków, czy redakcyjne wsparcie ekipy Bandcamp Daily / Weekly dokładają się do budowy zdrowego ekosystemu. Niestety, jak to często bywa z ziemskimi ekosystemami, ten także może być zagrożony.
Czy to koniec niezależności Bandcampa? Muzyka niezależna znajdzie się w kryzysie! Bandcamp sprzedał wolność! Warianty takich nagłówków zdominowały dyskusję o przejęciu Bandcampa przez Epic Games, gamingowego giganta, który stoi za sukcesem gry Fortnite i silnika Unreal Engine. W takich sytuacjach łatwo dać się ponieść emocjom, stąd dramatyczny ton wielu medialnych doniesień komentarzy na temat tej transakcji. Niestety, nie przychodzę powiedzieć, że jest to ton niezasłużony czy histeryczny. O przyszłość Bandcampa powinniśmy się martwić, szczególnie biorąc pod uwagę sposób prowadzenia biznesu przez Epic, a także skład jego udziałowców. Największym zagrożeniem jest oczywiście Tencent, chiński kolos, który ma 40% udziałów w Epic Games. Co więcej, kiedy przyjrzymy się uważniej związkom Tencentu ze starą branżą muzyczną i najgorszymi emanacjami cyfrowej rewolucji, obraz jest jeszcze bardziej ponury. Firma posiada 9,1% udziałów w Spotify i 10% w Universal Music Group (Spotify i UMG posiadają jednocyfrowe udziały w Tencencie). Ciekawa jest sytuacja również w Tencent Music Entertainment, streamingowej dywizji chińskiego giganta: tutaj udziały mają Warner Music Group i Sony Music Entertainment. Uff, cóż za koktajl okropności! Rozplątanie tego korporacyjnego węzła gordyjskiego jest niemożliwe, bo wszystko odbywa się tu zgodnie z naturalną logiką późnego kapitalizmu. Czyli dążenia do monopolu, nie konkurencji, ograniczenie liczby niezależnych podmiotów i tworzenie gigakorporacji w rodzaju The Walt Disney Company czy General Electric, które pod swoimi skrzydłami zbiorą i zmonetyzują większość – a docelowo całą – ludzką aktywność. Bandcamp był dzikim zwierzem na tym terenie, a jego ustrzelenie przez korpomyśliwych było niestety kwestią czasu. Co prawda pozornie może dziwić fakt, że to firma z obszaru gamingu sięgnęła po strzelbę, ale warto mieć na uwadze to, że gry to dzisiaj największy i najbardziej rozwijający się segment rozrywki. Na tym rynku panuje obecnie klimat na wielkie przejęcia. Na początku stycznia Microsoft przejął Activision Blizzard za drobne 68,7 miliarda dolarów (!), chwilę później Sony zakupiło Bungie za 3,6 miliarda baksów. Nie wiadomo, ile Epic zapłacił za Bandcampa, natura tej transakcji ma również inny cel – to nie kolejne studio tworzące gry, ani podmiot je wydający, ale mocna karta w dążeniu do kreowania multimedialnych doświadczeń. W czym Epic Games ma spore doświadczenie, że wspomnę koncerty Travisa Scotta, Ariany Grande, czy gwiazd EDM-u w ramach gry Fortnite. Przyszłość należy do multimediów, niekoniecznie spod znaku upiornego multiwersum w wirtualnej rzeczywistości. Bandcamp, ze swoim oparciem w muzycznej infastrukturze, jest jednym z narzędzi do tworzenia takich całościowych doświadczeń w przyszłości.
Czy to przejęcie oznacza koniec królowania muzyki niezależnej na Bandcampie, a może kryzys jej samej? Za wcześnie, żeby to oceniać. Na pewno nie bez znaczenia jest fakt, że to właśnie ona odpowiada za sukces platformy, a lwia część publiki idzie pod ten adres właśnie dlatego, że Bandcamp jest nierozerwalnie związany z alternatywą wszelkiej maści. Nie przeszkadza jej techniczna surowość i niedostatki platformy, za to cenią jej wsparcie okazywane stronie artystycznej. Oczywiście, na koniec dnia Bandcamp to firma jak każda inna, a jej celem jest zysk. Niemniej, w porównaniu z dosłownym zpotwornieniem Spotify (którego CEO inwestuje miliony dolarów w rozwój śmiercionośnej broni) i nieludzką dyktaturą algorytmów na platformach streamingowych, ta alternatywa miała do tej pory ludzką twarz. System polecajek, skupiony głównie wokół dziennikarskich wysiłków Bandcamp Daily i Weekly, niedoskonałego serduszkowania ulubionych wydawnictw i publicznego wglądu w kolekcje użytkowników i użytkowniczek, wygrywa ze zdehumanizowanymi i skorumpowanymi playlistami. Rzecz jasna, wygrywa u mniejszościowej, ale mocno zaangażowanej grupy ludzi – powiedzenie, że Bandcamp w jakikolwiek sposób zagroził mainstreamowej dominacji serwisów streamingowych byłoby grubą przesadą. Ale ta grupa jest na tyle silna, że – w przeciwieństwie np. do Soundclouda, który jest w wiecznym stanie finansowego niezbilansowania – zrobiła z platformy dochodową firmę, która nie musi sięgać po najgorsze kapitalistyczne praktyki (jak skandalicznie niskie ceny za usługi, przypadłość streamingu), żeby wykazywać wzrost. To się może zmienić, bo każdy wzrost ma swój limit, a cierpliwość udziałowców nie istnieje. Łatwo sobie wyobrazić mniej korzystny podział zysków dla artystów, czy usługi premium płatne dodatkowo, szczególnie jeśli chodzi o promocję. Organiczny ekosystem Bandcampa może zostać zaburzony kilkoma ruchami, które zbliżą platformę do streamingowych (anty)standardów. Równie ponurą perspektywę kreślą bliskie związki Epica z mainstreamową branżą muzyczną. O ile na Bandcampie rzeczywiście w dużym stopniu o popularności decyduje jakość wydawnictw, tak w tradycyjnej pop-branży muzycznej czynnikiem jest niemal wyłącznie kasa, jaką się wykłada na stół. Jeśli na BC pojawią się wydawnictwa np. Universal Music Group, znaczenie perełek wykopywanych na Daily i Weekly może zostać zmiażdżone przez promocyjny walec gigantów. Choćby takiej Adele, która ma już za pasem wjazd buldożerem na niezalowe tereny (pół miliona winyli artystki sparaliżowało tłocznie na całym świecie).
Czy są jakieś pozytywne strony tej transakcji? Być może, ale za bardzo ich nie widzę. Jeśli łudzicie się, że poprawi się techniczny wymiar serwisu, to mam dla was złe wieści. Epic Games Store – jeden z najbardziej znienawidzonych cyfrowych sklepów z grami – potrzebował trzech lat (!), żeby dodać funkcję koszyka z zakupami. Gamingowy gigant nie działa na zasadzie innowacji, a zarzucania problemów hajsem. Nasz sklep nie funkcjonuje tak, jak powinien? Hej, macie tutaj kilka gierek za darmo! Jak realizowanie tej filozofii przełoży się na Bandcamp, czas pokaże. Nie mam złudzeń, że nagle doczekamy się zwiększonej funkcjonalności, czy odświeżenia leciwego layoutu. Zakładam, że na pierwszy ogień zmian może pójść zbliżenie serwisu do streamingowych standardów, czyli np. dodanie funkcji tworzenia playlist. Zgodnie z obowiązującym stanem myśli technicznej, kolejnym krokiem może być większa algorytmizacja, co źle wróży organicznemu, choć średnio wygodnemu modelowi, który obowiązuje teraz.
Apokaliptyczne tony, w które uderzają niektóre komentarze, są w jakimś stopniu zrozumiałe. Bandcamp wyrósł na ewenement, oazę niezależności w świecie, który niezależność chce przykroić do neutralnej mielonki akceptowanej przez algorytmy. Nawet jeśli tę platformę idealizuje się odrobinę zbyt mocno, to utrata jej niezależności źle wróży na przyszłość. Postawienie alternatywnego serwisu to syzyfowa praca, tym bardziej daremna, że pozbawiona kilkunastu lat doświadczenia w budowaniu społeczności. Niezal przetrwa – jak zawsze zresztą – ale obawiam się, że w perspektywie kilku lat Bandcamp może stracić na znaczeniu jako jego opoka. Korporacyjna perspektywa jest wąska: zysk, najlepiej w krótkim terminie, jak najmniejszym kosztem. Tymczasem muzyczna niezależność opiera się na innych wartościach, które trudno pogodzić z dykatatem trendów i algorytmów. Oczywiście, jest wizja przyszłości, która zakłada wciągnięcie Bandcampa w jakiś szerszy, multimedialny projekt Epic Games, z zachowaniem autonomii i starych zasad dla działalności sklepowej, wydawniczej (prasowy komunikat podkreśla znaczenie produkcji winyli) i redakcyjnej (Daily i Weekly). Być może gamingowy gigant potrzebował tylko części bandcampowej technologii i łatwiej mu było kupić całą platformę, niż budować coś swojego od podstaw. To wszystko to tylko spekulacje. Na razie mamy przed oczami dość niepokojący obraz: duża korporacja (z decydującymi, chińskimi udziałami) kupiła niezależną platformę do sprzedaży muzyki. Jeśli historia jest jakąś podpowiedzią, to finał tej transakcji może być dosyć smutny…