Arigatō Nihon!

W dobie absolutnie kompetentnych cyfrowych plemion i zaangażowanych fandomów ciężko rościć sobie prawo do tworzenia kanonu. Z naszym Alfabetem Anime nie mamy takich ambicji. Za to chętnie przypomnimy wam (a przy okazji sobie) klasyki, do których warto wracać – będą to zarówno serie, jak i filmy pełnometrażowe. Do każdej litery dopiszemy też nowsze tytuły, bo branża – co prawda ludzkim kosztem, ale to temat na inny dzień – rozwija się jak nigdy. Żeby nie oszaleć, ograniczamy pulę do trzech, góra czterech pozycji na literę: lekko nie będzie, ale postaramy się o kreatywną asertywność! Oczywiście to tylko nasze zestawienie, zachęcamy do dzielenia się swoimi alfabetami. Kultura to nie wyścigi, a nie ma większej przyjemności niż rozmawianie o tym, co nas ukształtowało czy zrobiło szczególnie mocne wrażenie. Nie ma też większego zaproszenia do rozlania toksycznej kałuży, ale hej,  – robimy to z pełną odpowiedzialnością. Literę A znajdziecie pod tym adresem, B tutaj, C tu,  D tu, E tu, a ostatnio dotarliśmy do F.

Ghost In The Shell (1995)

Tym, czym Akira był dla pierwszej połowy lat 90-tych XX wieku, Ghost In The Shell był dla drugiej połowy kultowej dekady. Cyberpunkowe arcydzieło Mamoru Oshiiego naznaczyła swoim wpływem nie tylko anime, ale całą popkulturę. Nie byłoby klasycznego designu Metal Geara, gdyby nie ten film. Matrix byłby czymś innym, o ile w ogóle by powstał. Nie byłoby również teledysku do tanecznego remiksu „King Of My Castle” Wamdue Project – a wiele osób poznało Ghost In The Shell, a nawet anime w ogóle, właśnie w taki sposób. Oshii zaadaptował mangę Masamune Shirow, ale wszędzie zostawił swoje autorskie ślady, w pełni korzystając z chrakteru tego medium. Dodajmy do tego kultową muzykę Kenjiego Kawai i mamy wstrząsające dzieło, które ogląda się świetnie do dzisiaj. Wyprawa major Kusanagi w odmęty tożsamości, cyberprzestępczości i posthumanistycznych rozkmin o naturze świadomości i duchowości to klasyczna pozycja, do której warto wracać. Na marginesie warto dodać, że Ghost In The Shell jako seria bardzo różnych od siebie adaptacji, jako całość prezentuje dość wysoki poziom, więc jeśli po arcydziele Oshiiego będzie wam mało, jest w czym wybierać dalej. Czekajcie, jaka ekranizacja aktorska ze Scarlett Johansson? Nie było czegoś takiego! 

Gintama (2006)

Bezapelacyjnie jedną z większych zalet anime jest humor. Czasami rozmijający się z naszymi, zachodnimi, oczekiwaniami, zbudowanymi na przeformatowaniu kolejnymi warstwami ironii (którą trudno uświadczyć w japońskich produkcjach), ale o wiele częściej trafiający w samo sedno. Gintama to klasyk komediowego anime. Adaptacja mangi Hideakiego Sorachiego, zadaje dość istotne pytanie: co by było, gdyby obcy najechali Japonię czasów samurajskich? Sam pomysł ma w sobie ogromny ładunek komiczny i daje pole do kreatywnego popisu. Ale Gintama wyciska go jak cytrynkę, podsuwając wątki i postacie, które zostają z nami na długo. Kapitulacja przed obcymi prowadzi do trudnej koegzystencji, przynajmniej do czasu, kiedy objawi się wspólny wróg. Gintama ma dość klasyczną strukturę dla komediowych anime, czyli jest epizodyczna. To nie znaczy, że nie znajdziemy większych wątków fabularnych, albo rozwój postaci nie istnieje. Gintama czerpie to, co najlepsze, z doświadczeń wielu dekad ewolucji tego medium. Są tu typowe shōnen walki, ale też spora dawka dramaturgii czy smutku. Ten wyborny koktajl sprawia, że Gintama jest przez wielu uważana za najlepsze anime w historii.

Gundam (1979)

Gundam, we wszystkich swoich wcieleniach na przestrzeni dekad, to bardziej kulturowy, globalny fenomen, aniżeli jedna seria anime. Zaczynając od Mobile Suit Gundam w 1979, epicka opowieść o politycznych meandrach, militarnych konfliktach, a czasem po prostu ludzkich relacjach, rozlała się na wiele różnych mediów i form rozrywki. To jeden z wzorów mecha anime, czyli gatunku poświęconego wielkim robotom i modelarskie hobby, na które boję się spojrzeć, bo przepadnę. Design Gundamów to jeden z najbardziej charakterystycznych kształtów japońskiej popkultury, punkt odniesienia dla wielu innych mechów, projektowanych na całym świecie. Na przykład, kiedy Amerykanie w latach 80-tych XX wieku projektowali swoje mechy w grze Battletech, chcieli stworzyć kontrast do smukłych, eleganckich projektów japońskich maszyn. Największy problem jest taki, że nie wiadomo gdzie zacząć. Czy od klasycznej serii sprzed dekad? A może od nowych, jarzących się jaskrawie wcieleń w rodzaju Unicorn czy Hathaway? Jest wiele punktów wejścia, jedne o wyższej jakości, inne o odrobinę gorszej. Ta obfitość może przytłaczać, ale po obejrzeniu jednego Gundama, będziecie mieć apetyt na więcej. Jeśli skusicie się na całość, zgłoście się na przegląd medyczny, bo to będzie mocno męczące dokonanie!

Great Pretender (2020)

Kreatywne przestępstwa to tradycyjny pokarm popkultury. Co się stanie, kiedy połączymy Ocean’s Eleven z bajecznie kolorową stylistyką, o wiele ciekawszymi postaciami, zabawniejszym humorem i specyficznym komentarzem społecznym? Otrzymamy Great Pretender, czyli opowieść o ekipie osób szwindlujących, która bierze udział w komicznie skomplikowanych skokach na kasę zdemoralizowanych bogaczy. Makoto Edamura, samozwańczy największy oszust w Japonii, zostaje wciągnięty w barwne towarzystwo, z frywolnym oszustem Laurentem Thierry’m na czele. Cel: zgarnąć pieniądze od tych, którzy zasługują na karę. Ten trop honorowego złodziejstwa jest stary jak sama idea pieniądza, ale Great Pretender ubiera go w dynamiczną akcję, przepiękną estetykę i fabularne zwroty, po których łapiemy się za głowę z rozdziawioną buzią. Ścieżka dźwiękowa to szalony jazz, doskonale pasujący do wizualnego szaleństwa. To na początku rozrywka lekka, ale z klasą, frywolna i absurdalna, ale z dużym sercem. Jednak stopniowo zaczynamy dostawać niepokojące sygnały, że to nie wszystko. Z czasem Great Pretender obnaża swoje drugie oblicze: zjadliwej krytyki amerykańskiego imperializmu, czy Stanów Zjednoczonych (i odrobinę Europy też, a jak) w ogóle. Tragiczne skutki inwazji na Irak, skorumpowany wymiar sprawiedliwości, rasizm – seria nie boi się ukręcić nosa Wujasowi Samowi. I tak, na koniec każdego odcinka leci „The Great Pretender” w wykonaniu Freddiego Mercury’ego, ale teledysk piosenkarza odtwarzają koty. Tylko tyle i aż tyle! 

WIĘCEJ